Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton MAZOVIA MTB

Dystans całkowity:1405.30 km (w terenie 1405.30 km; 100.00%)
Czas w ruchu:55:16
Średnia prędkość:25.43 km/h
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:100.38 km i 3h 56m
Więcej statystyk

Mazovia 24 H

Sobota, 10 lipca 2010 · Komentarze(1)
Na ten maraton długo czekałem. Plany dotyczące startu były układane już na początku sezonu. Już wtedy było wiadomo, że wystartuję razem z Kamilem w drużynie 2-osobowej. Wspólnie, bojowo nastawieni mieliśmy zamiar nie dać konkurencji żadnych szans. Doświadczeni wcześniejszymi startami i mocnym przygotowaniem kondycji, dawało poczucie spełnienia planów przygotowania do 24 godzin zmagań.
Jak zwykle przed ważnym startem kiepsko się wyspałem. Już o godzinie 7 oczy samoistnie się otworzyły i już zamknąć się nie chciały. Chwile poleżałem i zabrałem się za przygotowania. O godzinie 10 30 Kamil podjechał swoim autem pod mój blok i razem spakowaliśmy moje rzeczy do samochodu. Patrząc na miejsce, które zajmowały nasze bagaże miałem małe wątpliwości w to, czy zdołamy się zabrać wszyscy – Kinga, Pixon, Kamil i ja. Z drugiej strony to auto zabierało już nie takie bagaże, więc póki co przestałem o tym myśleć i wspólnie z Kamilem pojechaliśmy do sklepu Maxxbike po koksy i zapasowe dętki. Na miejscu zacząłem pakować niezbędne rzeczy, a w między czasie Kamil zadzwonił do Brzęczka, który miał nam pożyczyć bagażnik na rowery. Niestety ów kolega teamowy raczył nie odbierać telefonu. Lekko zdenerwowani zaczęliśmy się zastanawiać co dalej, bo przecież bez bagażnika nie spakujemy się. Chwila zastanowienia i nagle dostrzegam błysk w oku Lesia (Kamila). Przypomniało mu się, że jego wujek niedawno kupił sobie bagażnik na rowery. Szybki telefon i już jesteśmy w drodze do wujka ;). Bagażnik jak się okazało to mercedes wśród bagażników, znaczek THULE wiele wyjaśniał. Po zamontowaniu go na hak (do dziś nie wiem jak to działa:P) ruszyliśmy pod akademik Kingi. Tu o dziwo po raz pierwszy zastaliśmy Kingę w swoim pokoju. Zawsze Kinga czekała na dole lekko zdenerwowana, gdy zjeżdżaliśmy na parking spóźnieni. Tym razem cierpliwie czekała zrelaksowana przy komputerze. Bez problemu spakowaliśmy Kingi rzeczy do auta, zamontowaliśmy rower na wypasionym bagażniku i ruszyliśmy po ostatniego Koksa – Pixona. Ledwo wyjechaliśmy na ulicę, gdy się okazało, że Łukasz (Pixon) już jest w połowie drogi do Kingi akademika. Nie wiele się zastawiając zatrzymaliśmy się po halą sportową , naprzeciwko stołówki. W oczekiwaniu na Pixona zaczęliśmy rozpakowywać wszystkie rzeczy, gdyż wymagały odpowiedniego ułożenia, tak aby wszystko pomieścić. Po około 5 minutach dociera Łukasz. Na szczęście nie ma ze sobą dużych bagaży, jedynie plecak. Pakujemy wspólnie wszystkie rzeczy i nareszcie ruszamy w drogę… A zaraz, jeszcze po namiot na Herbową, ale to już po drodze;)
Czas podczas podróży jak zwykle szybko leciał. Wieczne żarty i dyskusje w aucie jest jak TV, pochłania i nie wiadomo kiedy zlatują całe godziny. W trakcie podróży zatrzymaliśmy się na małe zakupy w Biedronce, a potem tuż przed Wieliszewem na ciepłą kolację. Kamil i ja zamówiliśmy sobie jak przystało na kolaży spaghetti, Łukasz bliżej nieokreślone danie, a Kinga specjalność restauracji – placek ziemniaczany. Najedzeni ruszyliśmy dalej pokonując ostanie km.
Na miejscu szybko znaleźliśmy miejsce obozowiska, które znajdowało się niedaleko miejsca, gdzie 2 lata podczas tych samych zawodów stał nasz namiot. Przed rozbiciem obozu poszliśmy się zarejestrować w biurze zawodów. Po odebraniu numerów startowych poszliśmy rozbić namioty. Musieliśmy się mocno sprężać ponieważ słońce zachodziło, a jeszcze chcieliśmy objechać trasę maratonu. Na szczęście rozbicie obozu nie trwało zbyt długo i zdołaliśmy jeszcze objechać trasę tuż przed zmrokiem. Na koniec dnia postanowiliśmy trochę się orzeźwić w pobliskim zalewie.
Dzień zawodów.
Po niespokojnym śnie (głównie spowodowanym przez ciągle dojeżdżających uczestników, nawet o 2 w nocy), wstaje przed zaplanowaną pobudką, która była ustawiona na godzinę 8. Następnie szybkie ogarnięcie się, a potem pyszne śniadanko. Po dość obfitym posiłku, zacząłem przygotowywać rower do zawodów. W tym celu musiałem wymienić tylne koło z dość awaryjną piastą, na koło z nieco mniej awaryjną ;). Po przygotowaniu roweru i przebraniu się w strój kolarski byłem gotowy do zawodów.
Zawody rozpoczynały się o godzinie 12 w sobotę , a kończyły się o tej samej godzinie tyle, że w niedzielę. Start odbywał się w dość nietypowym stylu, bo zawodnicy musieli pierwsze 200 m przebiec, a dopiero po pokonaniu tego dystansu „z buta” mogli wsiąść na rower i kontynuować zmagania. Startując jako pierwszy z mojej drużyny dwuosobowej, zająłem dobrą pozycję w sektorze – można powiedzieć, że stałem z czołówką. Po sygnale startu żwawo ruszyłem do przodu. Na dobieganiu do roweru, można dużo zyskać, ale również dużo stracić. Niestety w moim przypadku to drugie, bo pomimo szybkiego pokonania dystansu 200 m, nie mogłem zlokalizować swojego roweru. Jak się okazało później organizator „wygonił” wszystkich pomocników ze strefy, gdzie stały rowery, w tym także Kamila, który trzymał mój rower w pozycji pionowej. Przez to musiał przestawić mój rower w inne miejsce i stąd moje zdziwienie i poszukiwania. Na szczęście tę stratę miałem szansę odrobić na wale, gdzie znajdywał się początek trasy. Strata do czołówki była dosyć spora (jak na parę sekund wyścigu), bo po wjechaniu na wał do pierwszej grupy dzieliło mnie jakieś 300 m. Na szczęście sporo treningów szosowych, gdzie na długich prostych ćwiczyłem równą i mocną jazdę, zaowocowało szybkim dogonieniem grupy czołowej. Dalej jadąc już z czołówką tempo nieco się uspokoiło i razem z nią pokonałem swoje pierwsze 2 okrążenia.
Trasa była mi dobrze znana, poza paroma przeróbkami. Zaczynała się na wale, aby potem poprowadzić przez lekko błotnistą łąkę, następnie szutry, które prowadziły do najmniej przyjemnego odcinka trasy przechodzącego przez głębokie błotniste kałuże. Dalej to już w miarę przyjemne szutry połączone z płytkimi hałdami piachu prowadzące do lasu, gdzie momentami występujące piachy skutecznie spowalniały jazdę.
Po moich dwóch okrążeniach stwierdziłem, że będzie ciężko. Głównie za sprawą panującego upału, przez który na jednym okrążeniu wypijało się prawie cały bidon, ale również przez dość silną konkurencję. Na kolejnej mojej zmianie postanowiłem zrobić trochę przewagi nad przeciwnikami, aby później spokojnie można było kręcić swoje. Zaraz po szybkiej zmianie z Kamilem dogoniłem zawodników z drużyny przeciwnej i zerwałem prawie wszystkich – oprócz jednego z quattro, który rzekomo ledwo się utrzymał. Po moim udanym ataku, zarówno Kamil jak i ja jechaliśmy swoim tempem wiedząc, że jeszcze sporo godzin zmagań przed nami.
Przewaga była cały czas utrzymywana, dopóki nie nastała noc. Okrążenia nocne miały to do siebie, że pomimo rześkiego powietrza, które sprawiało, że można było mocno kręcić korbą mimo zmęczenia, jechało się ostrożniej, bo trasa w oświetleniu lampek zupełnie inaczej wyglądała. Mimo dość słabego oświetlenia starałem się jechać równie szybko jak za dnia, polegając bardziej na pamięci, niż na nieco słabemu oświetleniu. Momentami pamięć zawodziła, bo zdarzyło się, że wpadłem na jakiś krzak, który krył się za zakrętem, a którego wcześniej jakoś nie kojarzyłem, ale czasy miałem niewiele gorsze. To samo można powiedzieć o jeździe kolegi z drużyny – Kamilu. Widziałem, że też się nie oszczędzał mimo słabej widoczności. Pomimo naszych dużych starań nad ranem byliśmy mocno zdziwieni, gdy się okazało, że jedna z drużyn ma 2 okrążenia przewagi nad nami. Zastanawiałem się, jak to jest możliwe, skoro nikt mnie nie wyprzedził do tej pory. Sprawa była o tyle podejrzliwa, że w nocy z przyczyn mi nieznanych zwinięto matę kontrolną, która znajdywała się na trasie i miała zapobiec oszustwom. No cóż, sprawa zeszła na drugi plan bo był wyścig do dokończenia…
Gdy już słońce wstało na dobre, zmęczenie dawało o sobie mocno znać. Prędkość przelotowa na wale spadała do około 26 km/h, a pokonywanie piaszczystych hałd graniczyło z cudem. Mimo tak ogromnego zmęczenia miałem jeszcze dość siły w nogach by kręcić korbą. Gorzej natomiast było z 4 literami, które sobie mocno odparzyłem, przez spędzenie prawie 10 godzin na siodełku. Podobną sytuację miała reszta team’u. Ból był tak silny, że momentami nie dawało się usiąść na siodełku i trasę pokonywałem na stojąco. Pomimo dość niekomfortowego uczucia w okolicach „siedziska”, nie oszczędzałem się nawet na chwile, po tym jak wyniki o 9 rano znowu ukazały nasze prowadzenie. Ostanie okrążenia w wykonaniu Kamila i moim to istne szaleństwo. Po prawie 11 godzinach jazdy na rowerze, sięgnęliśmy do najgłębszych rezerw energii (i do torby z koksami), aby te ostatnie km pokonać w jak najszybszym tempie, aby depcząca nas po pietach drużyna nie zdołała już odrobić straty.
Na mecie euforia zaraz po tym, jak Kamil potwierdził nasze prowadzenie w klasyfikacji drużyn „DUO”. Jakie było nasze zdziwienie, gdy się okazało godzinę później, że jednak nie zajęliśmy pierwszego miejsca, tylko drugie ze stratą okrążenia i parunastu minut. Wspólnie żądaliśmy wyjaśnieni i dowodów od organizatora. Niestety zostaliśmy „olani” i do dzisiejszego dnia sprawa nie została do końca wyjaśniona.
Wrażenia po maratonie jak zwykle pozytywne (jak to po 24H), ale z lekkim kacem. Za rok na pewno będzie 24 h do którego jeszcze lepiej się przygotuje, ale już niekoniecznie Mazovia.





Mazovia MTB Marathon – Jabłonna

Niedziela, 4 października 2009 · Komentarze(0)
Ostatni maraton z cyklu mazovii, w którym przyszło mi się ścigać w tym roku.
Podszedłem do niego z pewną rezerwą, ponieważ końcówka sezonu odbijała się ogólnym zmęczeniem i małej niechęci do jeżdżenia na rowerze. Moim głównym celem było zajęcie takiego miejsca, aby nie spaść z pozycji 1 sektora i dać się wyprzedzić Kamilowi :)
Sam maraton było dosyć krótki, zaledwie 70 parę km (potem okazało się, że jeszcze mniej) na dosyć płaskim terenie nie powinno stanowić żadnego problemu. Trasa to głównie leśne ścieżki i niekiedy piaszczyste podjazdy.
Start jak zwykle z pierwszego sektora, o dziwo trochę zamulony przez wszystkich (chyba każdy już dobrze odczuwał koniec sezonu). Po wjeździe do lasu tempo troszkę się podkręciło.
Próbując dotrzymać kroku czołówce trochę się zagotowałem i na około 10 km mocno musiałem odpuścić, żeby w ogóle dojechać do mety. Puszczam czołówkę i łapię się następnej grupy, która miała tempo bardzie mi odpowiadające:).
Na około 5 km przed rozjazdem mega/giga łapie mnie mały kryzys. Ciężko mi utrzymać tempo jadącej grupy i tylko dzięki dobrej technice w zakrętach udaje mi się jako tako trzymać koło zawodnika przede mną.
Tuż po skręceniu w giga, kryzys ustępuje. Wpadłem w swój rytm i nawet na niektórych odcinkach zacząłem prowadzić grupę. Na około 10 km do mety, dzięki wspólnym wysiłkom grupy, udaje nam się dogonić dwójkę zawodników z giga i w takim już składzie dojeżdżamy do mety.
Jak się okazało pomimo słabego przygotowania uzyskuje niezły czas ze stratą do lidera około 5 minut.

Odczyt z pulsometru:
HZ 0%
FZ 0%
PZ 100%
AVG 171
MAX 190


Prawie cały Maxxbike Team

MAZOVIA MTB MARATHON - RADOM

Niedziela, 20 września 2009 · Komentarze(0)
Maraton w radomiu zapowiadał się szybkim i nudnym wyścigiem. To pierwsze na pewno, to drugie nie koniecznie…Sama trasa to głównie szutry, leśne ścieżki, i gdzieniegdzie hałdy piachu. Bardzo płasko, na całym dystansie tylko 2 „wzniesienia”.
Start odbywał się ze starego lotniska. Jak zwykle zajmuje miejsce w pierwszym sektorze na końcu całej stawki. Czekam niecierpliwie na sygnał startu, po którym mocno cisnę korbę. Po przejechaniu paru metrów wjeżdżamy w szutrowe drogi, z których strasznie się kurzy. Praktycznie nic nie widzę i tylko dzięki jadącemu przede mną zawodnikowi udaje mi się wyznaczyć drogę. Po przejechaniu około 5 km, wjeżdżamy do lasu, tempo ciągle dosyć mocne w okolicach 30 km/h. Udaje mi się utrzymać cały czas w grupie czołowej do momentu, kiedy przyszło mi wymijać szlaban. Przy tym manewrze niestety nie zauważyłem wystającego szlabanu zza krzaka i uderzyłem lewą ręką (konkretniej środkowym palcem) w szlaban. Spowodowało to natychmiastową wywrotką, po której zbierałem się dobre 2 minuty. Wsiadając na rower wiedziałem, że szanse na dobry wynikł prysły, a dalsza jazda będzie stanowić pewien problem (szczególnie hamownie przednim hamulcem). Po tej przygodzie oczywiście nie udaje mi się dogonić czoła, co gorsza wyprzedza mnie sporo osób z pierwszego sektora. Na szczęście udaje mi się złapać jakiegoś zawodnika, którym był starszy pan na oko koło 60ątki, któremu po mojej przygodzie ze stalowym szlabanem ledwo dawałem rade. Na szczęście udaje mi się dotrzymać mu kroku aż do rozjazdu mega/giga, gdzie ów pan skręcił na mega a ja pojechałem dalej na giga. Potem to już samotna jazda. Przez około godzinę nic się nie pojawiało na horyzoncie zarówno przede mną jak i za mną. Starałem się utrzymać prędkość na poziomie 30 km/h i zazwyczaj tyle miałem. Niestety okazało się, że to jest za mało, bo na 60 km dogania mnie dwóch zawodników i razem z nimi dojeżdżam do mety. Jeszcze na 2 km przed metą niewiadomo skąd pojawia się jeszcze jeden zawodnik, który wyprzedza dwóch zawodników w tym mnie i z trzecim dojeżdża do mety. Ja jako przedostatni z całej grupki mijam linię mety, tak zmęczony, że pomimo silnego dopingu Tomka nie znajduje w sobie sił, żeby wrzucić blat na ostatnich metrach…




MAZOVIA MTB MARATHON – SZYDŁOWIEC

Niedziela, 19 lipca 2009 · Komentarze(4)
Maraton w Szydłowcu był niezłym wyzwaniem zarówno dla sprzętu jak i dla zawodnika. Co prawda 64 km to nie było jakiś wielki dystans, ale liczne podjazdy i błoto skutecznie je utrudniło i dodało pewnego smaczku całej imprezie. Trasa głównie wiodła przez ciekawe leśne ścieżki, czasami pojawiały się szutry.
Start z pierwszego sektora to już pewna rutyna. Jak zwykle mocne tempo, podkręcane w najmniej oczekiwanych momentach to standard. Dosyć długi asfaltowy rozjad, na którym o dziwo dogania nas drugi sektor. W końcu dojeżdżamy do lasu gdzie jak zwykle cały peleton powstały z pierwszego i drugiego sektora, pruje się jak stare gacie:P Ów prucie też mnie nie omija i czub odjeżdża mi w zastraszającym tempie. Jak zwykle łapie się grupki gdzie tempo bardzie mi odpowiada. Tak dojeżdżam do rozjazdu, po którym rozpoczynam samotną jazdę po błocie. Po doświadczeniach zebranych na gwieździe, jazda w błocie nie sprawia mi tyle problemu co niegdyś. Powiedziałbym, że sprawiało mi to niekiedy przyjemność jak koło zabuksowało na jakimś zakręcie. Dojechałem do mety cały przemoczony i utytłany w błocie, ale jak nigdy zadowolony z maratonu. Ku mojemu zaskoczeniu na mecie zamiast Tomka, wita mnie Kamil, który pechowo złamał hak przerzutki.



Mazovia 24H

Sobota, 4 lipca 2009 · Komentarze(0)
Ten maraton dla wielu zawodników z naszego Team’u był priorytetem startowym w całym sezonie. Każdy trenował pod kątem tego maratonu, w nadziei, że w tym roku uzyskamy dobry wynik i staniemy na pudle. Rzeczywistość okazała się niestety inna…

Zaczęło się od mojej nie dyspozycyjności na kilka dni przed samym maratonem. Ostry kaszel, katar i gorączka skutecznie powstrzymywała mnie od treningu, a myśl o starcie w 24 godzinnym maratonie była wielce daleka. Na domiar złego rozchorował się Robert, który niewątpliwie jest jednym z najlepszych zawodników w naszej drużynie i był kluczowym zawodnikiem w 24h (niestety nie wystartował).
Do piątku (dzień przed startem) sam nie wiedziałem czy wystartuję. Choroba uległa silnym lekom, lecz samopoczucie miałem nadal nie najlepsze, a chęci do walki prawie żadnej.
Mimo to postanowiłem wystartować i razem z chłopakami z Team’u – Kamilem i Tomkiem --wyjechaliśmy z Łodzi w piątek wieczorem. W późnych godzinach nocnych docieramy do Wieliszewa i tam nocujemy w namiocie. Tu musze napomknąć, że dzięki dobremu sercu Kamila, Tomek nie musiał spać w przedpokoju, tylko spał razem z nami :P.
Wstaliśmy dosyć wcześnie, aby spokojnie zjeść śniadanie, przygotować rowerki i zapisać się w biurze zawodów. Około godziny 9 przyjechała reszta Team’u w składzie (Asia, Adam, Ala oraz Rafał).
Wspólnie zapisujemy się w biurze zawodów i zabieramy się za przygotowywanie rowerów do startów. Podczas smarowania łańcucha wyczuwam w swoim rowerze dosyć mocny opór na korbie. Pierwsze podejrzenie padło na piastę, która była w miarę nowa, ale jakoś zawsze miałem z tylnymi piastami problemy. Po małych oględzinach okazało się, że opór powstaje w suporcie, a konkretniej w jednym z łożysk, które było całe w rdzy i brudzie (tu tylko napisze, że suport miał ok. miesiąc, wymieniony ze względu na luzy w oryginale). Po tej diagnozie zabieram się za rozbieranie całego suportu począwszy od korby, która niestety potrzebuję odrobiny zachęty w postaci siekiery, (której użyłem jako młotka) żeby opuściła suport. Na szczęście udaje mi się dotrzeć do niesprawnego łożyska i smaruje jedynym posiadanym ceramicznym smarem do łańcucha. Złożyłem wszystko do kupy i zacząłem się przygotowywać do maratonu, bo miałem wystartować jako pierwszy.
Start oczywiście był w stylu le mans, tzn. do rowerów trzeba było dobiec około 100 m. Już na starcie postanowiłem, że pierwsze okrążenie potraktuje jako rozpoznawcze, bez ciśniecia itp. Oczywiście zrobiłem zupełnie inaczej, po 100 m biegu, gdy tylko dopadłem rower zacząłem szaleńczo wyprzedzać ludzi, nie zwracając uwagi na puls, który był w okolicach max. Po przejechaniu pierwszego okrążenia (dojechałem jako 6 albo coś w tym stylu), doszedłem do wniosku, że trasa jest znacznie prostsza od zeszłorocznej oraz znacznie szybsza.
Początek trasy to szeroki szuter, na którym spokojnie można było pocinać nawet 40 km/h, potem zaczynał się wjazd w lekko zalesione ścieżki, które ciągnęły się po wale. Następnie ostry skręt w prawo w las. Tu już trochę wolniej, bo pojawiające się korzenie oraz hopy nie pozwalały na takie szarżowanie jak na szutrze. Po wyjeździe z lasu skręt w prawo i potem jakieś 300 m asfaltu, po czym skręt w prawo szuter z piachem i wjazd na wał. Na wale znowu można było niezłe prędkości rozwijać i tak przez około 6 km. Potem zjazd z wału, przejazd przez łąkę, kawałek szutrów i asfaltu i w końcu meta.
Wjeżdżając na metę po drugim kółku zauważyłem już czekającego na niej Tomka i gdy tylko przejechałem po macie kontrolnej, Wiśnia cisnął korbę i po paru chwilach już go nie było widać. Ja udałem się do bufetu po drodze krótko opisując Kamilowi trasę.
Po Tomku pętle zaczął robić Kamil. Niestety już na pierwszym swoim okrążeniu złapał kapcia i na dodatek nie miał dętki zapasowej. Na szczęście wziął telefon i szybko nas o tym poinformował, dzięki czemu mogłem szybko zastąpić go na trasie. Przejeżdżając koło niego podrzuciłem mu dętkę zaoszczędzając Lesiowi 10 km spaceru do mety :)
Przez ten niefart spadliśmy z 3 miejsca na 18.
Następny w kolejności był Rafał aka Brzęczek, który na tym maratonie dysponował szczytem formy. Co prawda nie pokazał tego na pierwszych pętlach, ale jego ostanie pętle to istne rekordy.
Czas bardzo szybko leciał. Jak zwykle nocne pętle były najciekawsze dla mnie. Nocny przejazd po lesie oraz po wale z prędkością około 30 km/h dawały niezły zastrzyk adrenaliny.
Nad ranem dzięki dobrym czasom okrążeń udało nam się odrobić stratę i wylądowaliśmy na 4 miejscu i może mielibyśmy nawet 3 miejsce, gdyby nie parę potknięć przy zmianach.
Na ostatnie godziny maratonu zmieniliśmy taktykę i teraz każdy zawodnik miał do przejechania tylko jedną pętlę. Taktyka okazała się na tyle skuteczna, że każdy zaczął wykręcać czasy lepsze od tych, które uzyskiwał na początku maratonu. Szybko nabraliśmy nadzieję na 3 miejsce. Niestety organizator podawał wyniki, które daleko odbiegały od rzeczywistości i ostatecznie zajęliśmy 5 miejsce…



MAZOVIA MTB MARATHON – LUBLIN

Niedziela, 28 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Maraton w Lublinie był z góry przegrany. Dwie godziny snu oraz kiepskie samopoczucie nie rokowało dobrego wyniku w zawodach.
Sama trasa maratonu była dosyć łatwa. Niewielka ilość podjazdów oraz sporo szutrów nie wymagały wysokiej kondycji i przygotowania. Jedyne co mogło sprawić trochę problemów, to gdzieniegdzie występujące błoto.
Start z pierwszego sektora dosyć ostry. Już na pierwszym asfaltowym km peleton nieźle się rozciągnął. A po wjeździe w las podzielił się na grupki. Po przejechaniu około 10 km z grupką, która miała odpowiadające mi tempo, złapał mnie kryzys. Po zaaplikowaniu ratunkowego zestawu w postaci żelu i izotonika, kryzys fizyczny trochę ustąpił. Niestety psychicznie ciągnąłem już resztkami.
Po dojechaniu do rozjazdu mega/giga, tylko przez chwilę się zawahałem, po czym skręciłem na krótszą trasę.
Po dojechaniu do mety miałem okropnego doła. Byłem wkurzony na siebie, że skręciłem na mega, traktowałem to jako porażkę „na całej linii”. Dobił mnie jeszcze Kamil, który pomimo tego, że spał 1,5h, prowadził auto i nie jadł śniadania skręcił na Giga.
Moje samopoczucie na maratonie nie było niestety jednodniowym stanem. Następnego dnia po maratonie zachorowałem…

Stare Juchy

Niedziela, 14 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Ostatni etap gwiazdy okazał się najtrudniejszym ze wszystkich. Przy ciągłych opadach trasa maratonu zamieniła się w ekstremalne wyzwanie, miejscami praktycznie nie przejezdna ze względu na licznie występujące błoto.
Na starcie pojawili się tylko najbardziej wytrwali i gdyby nie wzajemna mobilizacja naszego Teamu, pewnie też byśmy się nie pojawili. Najgorszy był moment, kiedy staliśmy bezczynnie, czekając na sygnał startu, przemoczeni do ostatniej suchej nitki.
Pierwsze km udało mi się utrzymać z czołówką. W takich warunkach jazda za kimś to istny koszmar. Nie dość, że tak naprawdę hamowanie wydłuża się prawie dwukrotnie to ciągły napływ błota na twarz z pod opony poprzedzającego zawodnika skutecznie ogranicza widoczność. Przez pierwsze km od błota skutecznie ochraniały mnie okulary. Niestety po przejechaniu przez jakaś większą hałde błota, okulary zamiast pomagać utrudniały jazdę, przez nagromadzone błota na szkłach. Dlatego wpadłem na pomysł opuszczenia ich sobie na nos. Dzięki temu utworzyła się luka między krawędzią okularów a daszkiem kasku, przez która mogłem patrzeć. Wszystko byłoby git, gdyby nie fakt, że przez tą lukę wpadło błoto, które centralnie trafiło mnie w lewe oko. Przez to niefortunne zabrudzenie oko mnie strasznie bolało i swędziało. Frustracja ogarniała mnie z minuty na minutę, ponieważ nie mogłem się pozbyć błota z oka. Nie byłem w stanie nic zrobić i myślałem, że jakoś dojadę z tym okiem do mety z czołówką. Niestety na około 8 km zawodnik jadący przede mną przewraca się. Próbując wyminąć pechowego kolegę sam tracę równowagę i ląduję w krzakach. Szybko ogarniam się i wskakuje na rower. Niestety pomimo mojej szybkiej reakcji czołówka już zdołała mi mocno odskoczyć. Więc zaczynam samotną jazdę. Sfrustrowany, przemoczony i pozbawiony jakiejkolwiek woli walki „toczę się” przez pola i lasy.
Na około 20 km do mety dogania mnie dwóch zawodników. Nie wiele się zastanawiając podczepiam się na trzeciego. W takim składzie dojeżdżamy do mety.
Na mecie przemoczenie i ogólne ziębnięcie maskuje uczucie zmęczenia. Czekając na Kamila jednocześnie posilając się w bufecie próbuje nie myśleć o przeszywającym zimnie. Po paru minutach dociera Kamil do mety. Dowiaduje się, że nie ma on kluczy do samochodu i przyczepy, w której miałem ciuchy na zmianę. Pomimo tego jadę sam do obozu i tam w łazience czekam, aż cały Team wróci…

Zapomniałem jeszcze dodać, że na tym maratonie XCR umarł - dosłownie zablokował się i generalnie nadawał się tylko na złom. Na szczęście chłopaki z Maxxbike poratowali mnie prawie nowym RS Judy, który był o niebo lepszym amortyzatorem od XCR'a.




Listek z krzaków został w kasku :)


upragniona META

PROSTKI

Sobota, 13 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Drugi etap gwiazdy mazurskiej zapowiadał się całkiem ciekawie pomimo niesprzyjającej pogody. Trasa przypominała trochę etap pierwszy, czyli bardzo szybko i czasami interwałowo.
Start niestety miałem z kiepskiej pozycji (3/4 stawki), bo zawodnicy ustawiali się już w sektorze 20 minut przed startem. Gdy już cały sektor ruszył po sygnale startu, postanowiłem jak najszybciej przebić się do czołówki. Kosztowało mnie to nie lada wysiłku, ale po około 10 km samotnej gonitwy dogoniłem czoło. I tak z czołówką jechałem sobie do około 48 km, kiedy to dwóch „typów” wyprzedziło mnie a potem przyblokowało na singlu. Kiedy w końcu znalazłem miejsce na wyprzedzenie dwóch przyjemniaczków, dosłownie z pianą na ustach zacząłem gonić czołówkę. Niestety duża strata do czołówki oraz samotna gonitwa spowodowały, że nie udało mi się dogonić czoła. Ostatecznie dojechałem na 10 w open i 5 pozycji w kategorii, ze stratą 4 minut do pierwszego.

MTB MAZOVIA – EŁK

Piątek, 12 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Kolejny maraton z cyklu Mazovii tym razem w Ełku, który był również pierwszym etapem w Gwieździe Mazurskiej. Trasa bardzo łatwa wg mojej oceny 2/6 (wg organizatorów 4/6), liczyła około 96 km i prowadziła głownie przez szybkie szerokie szutry.
Jak zwykle startowałem z pierwszego sektora. Start był dość ostry ze względu na przejazd przez miasto. Potem tempo trochę spadło, dzięki czemu mogłem utrzymać się w „czubie”, aż do rozjazdu mega-giga. Zaraz za rozjazdem zostałem tylko z jednym zawodnikiem (jak się później okazało Litwinem). Dzięki dużej współpracy zdołaliśmy dogonić sporą grupkę kolarzy, którzy utrzymywali dosyć szybkie tempo. W takim składzie jechaliśmy dosyć długo. Dopiero na 10 km przed metą zaczęli odpadać pierwsi zawodnicy. Na około 5 km przed metą udało mi się urwać grupce razem z Litwinem i innym zawodnikiem. Wspólnie na 2 km do mety zdołaliśmy dogonić gigowca, który samotnie dojeżdżał do mety. Razem w czwórkę rozegraliśmy ostateczną walkę na mecie, która udało mi się wygrać.
Ostatecznie zająłem 5 miejsce w open oraz 2 miejsce w kategorii.

Mazovia MTB - Warszawa

Niedziela, 31 maja 2009 · Komentarze(0)
Zapowiadał się łatwy i przyjemny maraton...
Jak zwykle startuje z 1 sektora (powoli zacząłem się przyzwyczajać:)). Start na początku dość ostry. Cała stawka dość szybko się rozciągnęła. Po około 10 km zostałem sam z 5 zawodnikami. Mieliśmy bardzo dobre tempo w okolicach 28 km/h średnio. Niestety na około 25 km zaliczyłem niezła glebę w skutek czego cały 5 osobowy peletonik mi odjechał. Pomimo szybkiej reakcji, nie zdołałem ich dogonić.
Sam, aż do rozjazdu, starałem się trzymać mocne tempo. Niestety bez mobilizacji w postaci jadącego zawodnika przede mną, zdołałem utrzymać tempo co najwyżej 26 km/h.
Przy rozjeździe dogoniła mnie 4 osobowa grupka kolaży, z która przejechałem w zasadzie cały odcinek giga, na którym zdarzyły się nawet małe wzniesienia :)
Po wjechaniu z powrotem na pętlę mega zaczęło się mocno chmurzyć. I tak na około 65 km zaczęło najpierw lekko padać, a później zaczęło porządnie lać.
Nie dość, że strasznie padało (momentami nic nie widziałem przez zaparowane okulary) to jeszcze musiałem się nieźle gimnastykować w tym błocie, żeby wyprzedzić chociaż jednego megowca na singlu. Wszystko to sprawiło, że w ostatecznym rozrachunku miałem niezła stratę do zwycięzcy.
Niespodzianką okazał się fakt, że zająłem 2 miejsce w Akademickim Pucharze Polski. Lecz to zwycięstwo nie cieszyło mnie tak bardzo jak choćby odrobina mniejsza strata do lidera :)