Mazovia 24 H
Sobota, 10 lipca 2010
· Komentarze(1)
Kategoria Maraton MAZOVIA MTB
Na ten maraton długo czekałem. Plany dotyczące startu były układane już na początku sezonu. Już wtedy było wiadomo, że wystartuję razem z Kamilem w drużynie 2-osobowej. Wspólnie, bojowo nastawieni mieliśmy zamiar nie dać konkurencji żadnych szans. Doświadczeni wcześniejszymi startami i mocnym przygotowaniem kondycji, dawało poczucie spełnienia planów przygotowania do 24 godzin zmagań.
Jak zwykle przed ważnym startem kiepsko się wyspałem. Już o godzinie 7 oczy samoistnie się otworzyły i już zamknąć się nie chciały. Chwile poleżałem i zabrałem się za przygotowania. O godzinie 10 30 Kamil podjechał swoim autem pod mój blok i razem spakowaliśmy moje rzeczy do samochodu. Patrząc na miejsce, które zajmowały nasze bagaże miałem małe wątpliwości w to, czy zdołamy się zabrać wszyscy – Kinga, Pixon, Kamil i ja. Z drugiej strony to auto zabierało już nie takie bagaże, więc póki co przestałem o tym myśleć i wspólnie z Kamilem pojechaliśmy do sklepu Maxxbike po koksy i zapasowe dętki. Na miejscu zacząłem pakować niezbędne rzeczy, a w między czasie Kamil zadzwonił do Brzęczka, który miał nam pożyczyć bagażnik na rowery. Niestety ów kolega teamowy raczył nie odbierać telefonu. Lekko zdenerwowani zaczęliśmy się zastanawiać co dalej, bo przecież bez bagażnika nie spakujemy się. Chwila zastanowienia i nagle dostrzegam błysk w oku Lesia (Kamila). Przypomniało mu się, że jego wujek niedawno kupił sobie bagażnik na rowery. Szybki telefon i już jesteśmy w drodze do wujka ;). Bagażnik jak się okazało to mercedes wśród bagażników, znaczek THULE wiele wyjaśniał. Po zamontowaniu go na hak (do dziś nie wiem jak to działa:P) ruszyliśmy pod akademik Kingi. Tu o dziwo po raz pierwszy zastaliśmy Kingę w swoim pokoju. Zawsze Kinga czekała na dole lekko zdenerwowana, gdy zjeżdżaliśmy na parking spóźnieni. Tym razem cierpliwie czekała zrelaksowana przy komputerze. Bez problemu spakowaliśmy Kingi rzeczy do auta, zamontowaliśmy rower na wypasionym bagażniku i ruszyliśmy po ostatniego Koksa – Pixona. Ledwo wyjechaliśmy na ulicę, gdy się okazało, że Łukasz (Pixon) już jest w połowie drogi do Kingi akademika. Nie wiele się zastawiając zatrzymaliśmy się po halą sportową , naprzeciwko stołówki. W oczekiwaniu na Pixona zaczęliśmy rozpakowywać wszystkie rzeczy, gdyż wymagały odpowiedniego ułożenia, tak aby wszystko pomieścić. Po około 5 minutach dociera Łukasz. Na szczęście nie ma ze sobą dużych bagaży, jedynie plecak. Pakujemy wspólnie wszystkie rzeczy i nareszcie ruszamy w drogę… A zaraz, jeszcze po namiot na Herbową, ale to już po drodze;)
Czas podczas podróży jak zwykle szybko leciał. Wieczne żarty i dyskusje w aucie jest jak TV, pochłania i nie wiadomo kiedy zlatują całe godziny. W trakcie podróży zatrzymaliśmy się na małe zakupy w Biedronce, a potem tuż przed Wieliszewem na ciepłą kolację. Kamil i ja zamówiliśmy sobie jak przystało na kolaży spaghetti, Łukasz bliżej nieokreślone danie, a Kinga specjalność restauracji – placek ziemniaczany. Najedzeni ruszyliśmy dalej pokonując ostanie km.
Na miejscu szybko znaleźliśmy miejsce obozowiska, które znajdowało się niedaleko miejsca, gdzie 2 lata podczas tych samych zawodów stał nasz namiot. Przed rozbiciem obozu poszliśmy się zarejestrować w biurze zawodów. Po odebraniu numerów startowych poszliśmy rozbić namioty. Musieliśmy się mocno sprężać ponieważ słońce zachodziło, a jeszcze chcieliśmy objechać trasę maratonu. Na szczęście rozbicie obozu nie trwało zbyt długo i zdołaliśmy jeszcze objechać trasę tuż przed zmrokiem. Na koniec dnia postanowiliśmy trochę się orzeźwić w pobliskim zalewie.
Dzień zawodów.
Po niespokojnym śnie (głównie spowodowanym przez ciągle dojeżdżających uczestników, nawet o 2 w nocy), wstaje przed zaplanowaną pobudką, która była ustawiona na godzinę 8. Następnie szybkie ogarnięcie się, a potem pyszne śniadanko. Po dość obfitym posiłku, zacząłem przygotowywać rower do zawodów. W tym celu musiałem wymienić tylne koło z dość awaryjną piastą, na koło z nieco mniej awaryjną ;). Po przygotowaniu roweru i przebraniu się w strój kolarski byłem gotowy do zawodów.
Zawody rozpoczynały się o godzinie 12 w sobotę , a kończyły się o tej samej godzinie tyle, że w niedzielę. Start odbywał się w dość nietypowym stylu, bo zawodnicy musieli pierwsze 200 m przebiec, a dopiero po pokonaniu tego dystansu „z buta” mogli wsiąść na rower i kontynuować zmagania. Startując jako pierwszy z mojej drużyny dwuosobowej, zająłem dobrą pozycję w sektorze – można powiedzieć, że stałem z czołówką. Po sygnale startu żwawo ruszyłem do przodu. Na dobieganiu do roweru, można dużo zyskać, ale również dużo stracić. Niestety w moim przypadku to drugie, bo pomimo szybkiego pokonania dystansu 200 m, nie mogłem zlokalizować swojego roweru. Jak się okazało później organizator „wygonił” wszystkich pomocników ze strefy, gdzie stały rowery, w tym także Kamila, który trzymał mój rower w pozycji pionowej. Przez to musiał przestawić mój rower w inne miejsce i stąd moje zdziwienie i poszukiwania. Na szczęście tę stratę miałem szansę odrobić na wale, gdzie znajdywał się początek trasy. Strata do czołówki była dosyć spora (jak na parę sekund wyścigu), bo po wjechaniu na wał do pierwszej grupy dzieliło mnie jakieś 300 m. Na szczęście sporo treningów szosowych, gdzie na długich prostych ćwiczyłem równą i mocną jazdę, zaowocowało szybkim dogonieniem grupy czołowej. Dalej jadąc już z czołówką tempo nieco się uspokoiło i razem z nią pokonałem swoje pierwsze 2 okrążenia.
Trasa była mi dobrze znana, poza paroma przeróbkami. Zaczynała się na wale, aby potem poprowadzić przez lekko błotnistą łąkę, następnie szutry, które prowadziły do najmniej przyjemnego odcinka trasy przechodzącego przez głębokie błotniste kałuże. Dalej to już w miarę przyjemne szutry połączone z płytkimi hałdami piachu prowadzące do lasu, gdzie momentami występujące piachy skutecznie spowalniały jazdę.
Po moich dwóch okrążeniach stwierdziłem, że będzie ciężko. Głównie za sprawą panującego upału, przez który na jednym okrążeniu wypijało się prawie cały bidon, ale również przez dość silną konkurencję. Na kolejnej mojej zmianie postanowiłem zrobić trochę przewagi nad przeciwnikami, aby później spokojnie można było kręcić swoje. Zaraz po szybkiej zmianie z Kamilem dogoniłem zawodników z drużyny przeciwnej i zerwałem prawie wszystkich – oprócz jednego z quattro, który rzekomo ledwo się utrzymał. Po moim udanym ataku, zarówno Kamil jak i ja jechaliśmy swoim tempem wiedząc, że jeszcze sporo godzin zmagań przed nami.
Przewaga była cały czas utrzymywana, dopóki nie nastała noc. Okrążenia nocne miały to do siebie, że pomimo rześkiego powietrza, które sprawiało, że można było mocno kręcić korbą mimo zmęczenia, jechało się ostrożniej, bo trasa w oświetleniu lampek zupełnie inaczej wyglądała. Mimo dość słabego oświetlenia starałem się jechać równie szybko jak za dnia, polegając bardziej na pamięci, niż na nieco słabemu oświetleniu. Momentami pamięć zawodziła, bo zdarzyło się, że wpadłem na jakiś krzak, który krył się za zakrętem, a którego wcześniej jakoś nie kojarzyłem, ale czasy miałem niewiele gorsze. To samo można powiedzieć o jeździe kolegi z drużyny – Kamilu. Widziałem, że też się nie oszczędzał mimo słabej widoczności. Pomimo naszych dużych starań nad ranem byliśmy mocno zdziwieni, gdy się okazało, że jedna z drużyn ma 2 okrążenia przewagi nad nami. Zastanawiałem się, jak to jest możliwe, skoro nikt mnie nie wyprzedził do tej pory. Sprawa była o tyle podejrzliwa, że w nocy z przyczyn mi nieznanych zwinięto matę kontrolną, która znajdywała się na trasie i miała zapobiec oszustwom. No cóż, sprawa zeszła na drugi plan bo był wyścig do dokończenia…
Gdy już słońce wstało na dobre, zmęczenie dawało o sobie mocno znać. Prędkość przelotowa na wale spadała do około 26 km/h, a pokonywanie piaszczystych hałd graniczyło z cudem. Mimo tak ogromnego zmęczenia miałem jeszcze dość siły w nogach by kręcić korbą. Gorzej natomiast było z 4 literami, które sobie mocno odparzyłem, przez spędzenie prawie 10 godzin na siodełku. Podobną sytuację miała reszta team’u. Ból był tak silny, że momentami nie dawało się usiąść na siodełku i trasę pokonywałem na stojąco. Pomimo dość niekomfortowego uczucia w okolicach „siedziska”, nie oszczędzałem się nawet na chwile, po tym jak wyniki o 9 rano znowu ukazały nasze prowadzenie. Ostanie okrążenia w wykonaniu Kamila i moim to istne szaleństwo. Po prawie 11 godzinach jazdy na rowerze, sięgnęliśmy do najgłębszych rezerw energii (i do torby z koksami), aby te ostatnie km pokonać w jak najszybszym tempie, aby depcząca nas po pietach drużyna nie zdołała już odrobić straty.
Na mecie euforia zaraz po tym, jak Kamil potwierdził nasze prowadzenie w klasyfikacji drużyn „DUO”. Jakie było nasze zdziwienie, gdy się okazało godzinę później, że jednak nie zajęliśmy pierwszego miejsca, tylko drugie ze stratą okrążenia i parunastu minut. Wspólnie żądaliśmy wyjaśnieni i dowodów od organizatora. Niestety zostaliśmy „olani” i do dzisiejszego dnia sprawa nie została do końca wyjaśniona.
Wrażenia po maratonie jak zwykle pozytywne (jak to po 24H), ale z lekkim kacem. Za rok na pewno będzie 24 h do którego jeszcze lepiej się przygotuje, ale już niekoniecznie Mazovia.
Jak zwykle przed ważnym startem kiepsko się wyspałem. Już o godzinie 7 oczy samoistnie się otworzyły i już zamknąć się nie chciały. Chwile poleżałem i zabrałem się za przygotowania. O godzinie 10 30 Kamil podjechał swoim autem pod mój blok i razem spakowaliśmy moje rzeczy do samochodu. Patrząc na miejsce, które zajmowały nasze bagaże miałem małe wątpliwości w to, czy zdołamy się zabrać wszyscy – Kinga, Pixon, Kamil i ja. Z drugiej strony to auto zabierało już nie takie bagaże, więc póki co przestałem o tym myśleć i wspólnie z Kamilem pojechaliśmy do sklepu Maxxbike po koksy i zapasowe dętki. Na miejscu zacząłem pakować niezbędne rzeczy, a w między czasie Kamil zadzwonił do Brzęczka, który miał nam pożyczyć bagażnik na rowery. Niestety ów kolega teamowy raczył nie odbierać telefonu. Lekko zdenerwowani zaczęliśmy się zastanawiać co dalej, bo przecież bez bagażnika nie spakujemy się. Chwila zastanowienia i nagle dostrzegam błysk w oku Lesia (Kamila). Przypomniało mu się, że jego wujek niedawno kupił sobie bagażnik na rowery. Szybki telefon i już jesteśmy w drodze do wujka ;). Bagażnik jak się okazało to mercedes wśród bagażników, znaczek THULE wiele wyjaśniał. Po zamontowaniu go na hak (do dziś nie wiem jak to działa:P) ruszyliśmy pod akademik Kingi. Tu o dziwo po raz pierwszy zastaliśmy Kingę w swoim pokoju. Zawsze Kinga czekała na dole lekko zdenerwowana, gdy zjeżdżaliśmy na parking spóźnieni. Tym razem cierpliwie czekała zrelaksowana przy komputerze. Bez problemu spakowaliśmy Kingi rzeczy do auta, zamontowaliśmy rower na wypasionym bagażniku i ruszyliśmy po ostatniego Koksa – Pixona. Ledwo wyjechaliśmy na ulicę, gdy się okazało, że Łukasz (Pixon) już jest w połowie drogi do Kingi akademika. Nie wiele się zastawiając zatrzymaliśmy się po halą sportową , naprzeciwko stołówki. W oczekiwaniu na Pixona zaczęliśmy rozpakowywać wszystkie rzeczy, gdyż wymagały odpowiedniego ułożenia, tak aby wszystko pomieścić. Po około 5 minutach dociera Łukasz. Na szczęście nie ma ze sobą dużych bagaży, jedynie plecak. Pakujemy wspólnie wszystkie rzeczy i nareszcie ruszamy w drogę… A zaraz, jeszcze po namiot na Herbową, ale to już po drodze;)
Czas podczas podróży jak zwykle szybko leciał. Wieczne żarty i dyskusje w aucie jest jak TV, pochłania i nie wiadomo kiedy zlatują całe godziny. W trakcie podróży zatrzymaliśmy się na małe zakupy w Biedronce, a potem tuż przed Wieliszewem na ciepłą kolację. Kamil i ja zamówiliśmy sobie jak przystało na kolaży spaghetti, Łukasz bliżej nieokreślone danie, a Kinga specjalność restauracji – placek ziemniaczany. Najedzeni ruszyliśmy dalej pokonując ostanie km.
Na miejscu szybko znaleźliśmy miejsce obozowiska, które znajdowało się niedaleko miejsca, gdzie 2 lata podczas tych samych zawodów stał nasz namiot. Przed rozbiciem obozu poszliśmy się zarejestrować w biurze zawodów. Po odebraniu numerów startowych poszliśmy rozbić namioty. Musieliśmy się mocno sprężać ponieważ słońce zachodziło, a jeszcze chcieliśmy objechać trasę maratonu. Na szczęście rozbicie obozu nie trwało zbyt długo i zdołaliśmy jeszcze objechać trasę tuż przed zmrokiem. Na koniec dnia postanowiliśmy trochę się orzeźwić w pobliskim zalewie.
Dzień zawodów.
Po niespokojnym śnie (głównie spowodowanym przez ciągle dojeżdżających uczestników, nawet o 2 w nocy), wstaje przed zaplanowaną pobudką, która była ustawiona na godzinę 8. Następnie szybkie ogarnięcie się, a potem pyszne śniadanko. Po dość obfitym posiłku, zacząłem przygotowywać rower do zawodów. W tym celu musiałem wymienić tylne koło z dość awaryjną piastą, na koło z nieco mniej awaryjną ;). Po przygotowaniu roweru i przebraniu się w strój kolarski byłem gotowy do zawodów.
Zawody rozpoczynały się o godzinie 12 w sobotę , a kończyły się o tej samej godzinie tyle, że w niedzielę. Start odbywał się w dość nietypowym stylu, bo zawodnicy musieli pierwsze 200 m przebiec, a dopiero po pokonaniu tego dystansu „z buta” mogli wsiąść na rower i kontynuować zmagania. Startując jako pierwszy z mojej drużyny dwuosobowej, zająłem dobrą pozycję w sektorze – można powiedzieć, że stałem z czołówką. Po sygnale startu żwawo ruszyłem do przodu. Na dobieganiu do roweru, można dużo zyskać, ale również dużo stracić. Niestety w moim przypadku to drugie, bo pomimo szybkiego pokonania dystansu 200 m, nie mogłem zlokalizować swojego roweru. Jak się okazało później organizator „wygonił” wszystkich pomocników ze strefy, gdzie stały rowery, w tym także Kamila, który trzymał mój rower w pozycji pionowej. Przez to musiał przestawić mój rower w inne miejsce i stąd moje zdziwienie i poszukiwania. Na szczęście tę stratę miałem szansę odrobić na wale, gdzie znajdywał się początek trasy. Strata do czołówki była dosyć spora (jak na parę sekund wyścigu), bo po wjechaniu na wał do pierwszej grupy dzieliło mnie jakieś 300 m. Na szczęście sporo treningów szosowych, gdzie na długich prostych ćwiczyłem równą i mocną jazdę, zaowocowało szybkim dogonieniem grupy czołowej. Dalej jadąc już z czołówką tempo nieco się uspokoiło i razem z nią pokonałem swoje pierwsze 2 okrążenia.
Trasa była mi dobrze znana, poza paroma przeróbkami. Zaczynała się na wale, aby potem poprowadzić przez lekko błotnistą łąkę, następnie szutry, które prowadziły do najmniej przyjemnego odcinka trasy przechodzącego przez głębokie błotniste kałuże. Dalej to już w miarę przyjemne szutry połączone z płytkimi hałdami piachu prowadzące do lasu, gdzie momentami występujące piachy skutecznie spowalniały jazdę.
Po moich dwóch okrążeniach stwierdziłem, że będzie ciężko. Głównie za sprawą panującego upału, przez który na jednym okrążeniu wypijało się prawie cały bidon, ale również przez dość silną konkurencję. Na kolejnej mojej zmianie postanowiłem zrobić trochę przewagi nad przeciwnikami, aby później spokojnie można było kręcić swoje. Zaraz po szybkiej zmianie z Kamilem dogoniłem zawodników z drużyny przeciwnej i zerwałem prawie wszystkich – oprócz jednego z quattro, który rzekomo ledwo się utrzymał. Po moim udanym ataku, zarówno Kamil jak i ja jechaliśmy swoim tempem wiedząc, że jeszcze sporo godzin zmagań przed nami.
Przewaga była cały czas utrzymywana, dopóki nie nastała noc. Okrążenia nocne miały to do siebie, że pomimo rześkiego powietrza, które sprawiało, że można było mocno kręcić korbą mimo zmęczenia, jechało się ostrożniej, bo trasa w oświetleniu lampek zupełnie inaczej wyglądała. Mimo dość słabego oświetlenia starałem się jechać równie szybko jak za dnia, polegając bardziej na pamięci, niż na nieco słabemu oświetleniu. Momentami pamięć zawodziła, bo zdarzyło się, że wpadłem na jakiś krzak, który krył się za zakrętem, a którego wcześniej jakoś nie kojarzyłem, ale czasy miałem niewiele gorsze. To samo można powiedzieć o jeździe kolegi z drużyny – Kamilu. Widziałem, że też się nie oszczędzał mimo słabej widoczności. Pomimo naszych dużych starań nad ranem byliśmy mocno zdziwieni, gdy się okazało, że jedna z drużyn ma 2 okrążenia przewagi nad nami. Zastanawiałem się, jak to jest możliwe, skoro nikt mnie nie wyprzedził do tej pory. Sprawa była o tyle podejrzliwa, że w nocy z przyczyn mi nieznanych zwinięto matę kontrolną, która znajdywała się na trasie i miała zapobiec oszustwom. No cóż, sprawa zeszła na drugi plan bo był wyścig do dokończenia…
Gdy już słońce wstało na dobre, zmęczenie dawało o sobie mocno znać. Prędkość przelotowa na wale spadała do około 26 km/h, a pokonywanie piaszczystych hałd graniczyło z cudem. Mimo tak ogromnego zmęczenia miałem jeszcze dość siły w nogach by kręcić korbą. Gorzej natomiast było z 4 literami, które sobie mocno odparzyłem, przez spędzenie prawie 10 godzin na siodełku. Podobną sytuację miała reszta team’u. Ból był tak silny, że momentami nie dawało się usiąść na siodełku i trasę pokonywałem na stojąco. Pomimo dość niekomfortowego uczucia w okolicach „siedziska”, nie oszczędzałem się nawet na chwile, po tym jak wyniki o 9 rano znowu ukazały nasze prowadzenie. Ostanie okrążenia w wykonaniu Kamila i moim to istne szaleństwo. Po prawie 11 godzinach jazdy na rowerze, sięgnęliśmy do najgłębszych rezerw energii (i do torby z koksami), aby te ostatnie km pokonać w jak najszybszym tempie, aby depcząca nas po pietach drużyna nie zdołała już odrobić straty.
Na mecie euforia zaraz po tym, jak Kamil potwierdził nasze prowadzenie w klasyfikacji drużyn „DUO”. Jakie było nasze zdziwienie, gdy się okazało godzinę później, że jednak nie zajęliśmy pierwszego miejsca, tylko drugie ze stratą okrążenia i parunastu minut. Wspólnie żądaliśmy wyjaśnieni i dowodów od organizatora. Niestety zostaliśmy „olani” i do dzisiejszego dnia sprawa nie została do końca wyjaśniona.
Wrażenia po maratonie jak zwykle pozytywne (jak to po 24H), ale z lekkim kacem. Za rok na pewno będzie 24 h do którego jeszcze lepiej się przygotuje, ale już niekoniecznie Mazovia.