Liberec 24 h – Tezka Pohoda
Jak co roku z Kamilem – moim kolegą z drużyny – mieliśmy plany wystartowania w maratonie 24 godzinnym w kategorii duo, czyli w parze. Ponieważ rok temu mocno zawiedliśmy się na zawodach organizowanych przez Pana Cezarego Zamanę, postanowiliśmy poszukać alternatywy. Po niedługich poszukiwaniach padło na czeski maraton w Libercu. Gdy tylko dowiedział się o tym Tomek – kolega z drużyny – zapragnął również wystartować w tych zawodach. Do pełni szczęścia brakowało czwartego zawodnika, który wystartowałby w parze z Tomkiem. Ostatecznie udaje się namówić Damiana i w czteroosobowym składzie ruszyliśmy do Liberca.
Podróż jak zwykle upływała szybko i mimo dość sporego opóźnienia wszyscy byli w wyśmienitych humorach. Około godziny 19 docieramy do Jeleniej Góry gdzie zatrzymujemy się na ciepły posiłek. Z Jeleniej do Liberca to już w zasadzie „rzut beretem” i mimo braku GPS’a, który odmówił posłuszeństwa po czeskiej stronie, docieramy na miejsce bez większych przygód. Na miejscu zastajemy sporą wioskę utworzoną głównie z namiotów i samochodów. Co ciekawe pierwszą osoba jaką napotkaliśmy był polak Tomasz Ignasiak, który okazał się bardzo życzliwą osobą i pomógł nam załatwić sprawy formalne – zapłata za start etc. Po załatwieniu wszystkich spraw w biurze przyszedł czas na rozstawienie namiotu. Mimo wszechobecnej ciemności (było około 23:00) wszystko sprawnie nam poszło. Przed snem udaliśmy się jeszcze na małą kolację, po której mimo głośnej muzyki dobiegającej z obozowiska udaje mi się zasnąć.
O godzinie 6:00 budzę się i mimo wielu prób nie udaje mi się ponownie zasnąć– podenerwowanie dawało o sobie znać. Nie marnując czasu na bezsensowne leżenie, postanowiłem powoli rozpocząć przygotowania do zawodów. O 6:30 dołącza do mnie Damian i wspólnie rozpakowujemy sprzęt. Pół godziny później wszyscy już byli na nogach. Dzięki tak wczesnej porze, po raz pierwszy w tym sezonie udaje nam się na spokojnie wszystko przyszykować.
Punktualnie o godzinie 12:00 miał wystartować wyścig. Już 10 minut przed południem wszyscy zawodnicy (było ich naprawdę sporo) ustawili swoje rowery w pobliżu linii startu, a sami przygotowywali się do biegu – podobnie jak w Polsce i chyba na świecie start odbywał się w stylu Le Mans . Wśród zawodników Kamil i Tomek, którzy jako pierwsi z naszych dwójek mieli zmierzyć się z trasą.
Po sygnale startu zawodnicy ostro ruszyli do przodu – powiedział bym, że niektórzy to biegli jak na 100 m sprintem. Kamil wraz z Tomkiem, raczej oszczędzali siły na najbliższe 24 godziny i dobiegli do swoich rowerów w połowie grupy. Mnie, po tym jak Kamil wjechał na rundę, nie pozostało nic innego jak ostatnie przygotowania i niecierpliwe czekanie na swoją kolej.
Po mniej więcej godzinie przyszedł czas na moją pracę. W momencie zmiany, Kamil zdążył jeszcze wykrzyczeć, abym uważał na zjazdach. Zakodowałem słowa Kamila i mocno ruszyłem do przodu. Moje pierwsze okrążenie z założenia miało być rozpoznawcze. Starałem się jechać zachowawczo i zgodnie z instrukcją Kamila - uważać na zjazdach.
Trasa miała około 12 km i 250 m przewyższenia w tym około 3 km dróg asfaltowych. Rozpoczynała się asfaltem, po czym przechodziła w leśne ścieżki do pierwszego podjazdu., który na ostatnich okrążeniach pokonywałem na przełożeniu 1:1. Podjazd ten dodatkowo utrudniały korzenie leżące w pierwszej części górki, które pod koniec wyścigu skutecznie spowalniały zawodników. Po tym odcinku można było lekko odpocząć na niewielkich zjazdach i podjazdach. Na ok. 3 km był dość ciekawy zjazd po kamieniach na którym nie trudno było o wywrotkę. Na szczęście za każdym razem udawało mi się zjechać bez większych przygód. Zaraz za tym zjazdem zaczynał się 3 km podjazd. Pierwsze 2 km to głównie szerokie leśne ścieżki wijące się ku górze. Ostatni kilometr podjazdu pokonywało się asfaltową drogą, gdzie mimo równej nawierzchni wykręcało się max 20 km/h. Z asfaltu zjeżdżało się z powrotem na leśne ścieżki tym razem prowadzące w dół. Zjazd miał również około 3 km i momentami był bardzo zdradliwy – korzenie, kamienie oraz ostre zakręty. Ostatni odcinek trasy to na przemian asfalt/szuter/ubite ścieżki/asfalt prowadzące przez kilka hopek i krótkich zjazdów.
Czas pierwszego okrążenia (widoczny był dla każdego zawodnika, który przejeżdżał przez matę kontrolną) był bliski 30 minut. Wjeżdżając na następną rundę chciałem zachować podobny czas – jadąc cały czas na 80 %, tak aby rozłożyć siły na cały wyścig. Jak postanowiłem tak zrobiłem i czas kolejnego okrążenia był bardzo podobny do pierwszego. Po szybkiej zmianie z Kamilem, postanowiłem odwiedzić bufet, który znajdywał się niedaleko startu. Na miejscu pełne zaskoczenie. Bufet miał dosłownie wszystko czego można było zapragnąć, począwszy od red bulli a na darmowych bidonach skończywszy. Szkoda, że po naszej stronie granicy na próżno szukać takiego zaopatrzenia na bufecie.
Po uzupełnieniu płynów i kalorii, przyszło mi znowu czekać na swoją kolej. Czas spędzony na odpoczynek i wyczekiwanie wyjątkowo szybko mijał i nawet się nie obejrzałem, a znów robiłem kolejne okrążenie. Zjeżdżając z mojego drugiego – ostatniego – okrążenia byłem mocno zaskoczony, że Kamila nie ma w strefie zmian. Chwila zastanowienia i jadę 3 okrążenie – gratisowe. Potem okazało się, że Kamil złapał kapcia i nie był w stanie dać mi zmiany. Na szczęście po trzecim okrążeniu, „team mate” czekał już zwarty i gotowy w strefie zmian.
W sumie do późnej nocy moja jazda była w miarę równa i wszystko wskazywało na to, że tak będzie do końca. Lecz niestety na jednym z nocnych okrążeń dopada mnie okropny ból brzucha – najprawdopodobniej spowodowany obżarstwem na bufecie. Zdecydowanie zwolniłem, walcząc co chwila z odruchem wymiotnym. Mimo nieciekawego stanu, chciałem za wszelką cenę ukończyć to okrążenie, co mi się ostatecznie udaje. Na zmianie mówię swojemu zmiennikowi o zaistniałej sytuacji i proszę go o odrobinę więcej czasu (w myślach 3 okrążenia pod rząd), abym mógł spokojnie dojść do siebie. Na twarzy Kamila pojawił się tylko mały grymas, który zwiastował wysiłek który go czeka, a ja poszedłem do namiotu położyć się i spróbować dojść do siebie. Leżąc tak, myślałem, że to już koniec. Ból brzucha sparaliżował mój system uzupełniania energii – całkowicie straciłem apetyt co było równoznaczne z brakiem dostarczania organizmowi niezbędnych węglowodanów. Na szczęście po około godzinie ból zaczął ustępować i ostatecznie po 3 okrążeniu Kamila byłem gotowy wrócić do gry. Gdy Kamil zjeżdżał z 3 okrążenia widziałem, że kosztowało go to dużo energii, ale jednocześnie odetchnął widząc mnie w strefie zmian, gotowym do dalszej walki.
Do samego rana jechałem tak jak wcześniej – równo i bez żadnych przygód. Około godziny 5, czekając na swoją zmianę, dopada mnie okropna chęć drzemki. Dosłownie na siedząco zaczynam zasypiać. Na szczęście wybudzam się za każdym razem kiedy wychylam się z pionu – musiało to komicznie wyglądać z perspektywy 2 osoby. Ostatecznie udaje mi się dotrwać do swojej ostatniej zmiany z dwoma okrążeniami – po tym, zmiany miał być co rundę.
Na mojej 3 zmianie jednorundowej zaskakuje mnie fakt, że znowu nie ma Kamila w strefie zmian. Pomyślałem, że pewnie dopadł go kolejny defekt i tak jak poprzednio nie jest wstanie dać mi zmiany, więc wjechałem na kolejne rundę. Po moim drugim okrążeniu, okazało się, że nadal nie ma mojego zmiennika gotowego wjechać na rundę. Lekko sfrustrowany postanowiłem sprawdzić co się dzieje. Szybko podjechałem do naszego namiotu gdzie u wejścia siedział Tomek, który ledwo powstrzymywał się od zaśnięcia. Na moje pytanie „gdzie jest Kamil” odpowiedział krótko - padł !. Prawie w tym samym momencie wychylił zaspaną głowę z namiotu Kamil, który chwilę później „dopingowany” przeze mnie wsiadł na rower i pojechał na swoją ostatnią rundę. Czasu było na 2 okrążenia o ile „śpioszek” przejedzie trasę bez większych przygód. Po około 40 minutach pojawia się mój zmiennik na ostatnich metrach rudny. W momencie zmiany zerknąłem kontem oka na godzinę- 11:25, pomyślałem, że mam nie wiele czasu na zrobienie tego ostatniego okrążenia szczególnie, że czasy moich poprzednich okrążeń wąchały się w granicach 36 minut. Szansa była i postanowiłem ją wykorzystać. Przez całe okrążenie jechałem na 100% . Górki pokonywałem na twardych biegach niejednokrotnie stając na pedałach, tak aby jak najszybciej znaleźć się na szczycie. Na zjeździe udaje mi się dogonić jednego zawodnika (wcześniej cały czas sam, co świadczy o tym, że najprawdopodobniej byłem ostatnim zawodnikiem wjeżdżającym na okrążenie), którego wyprzedzając pokrzepiam do szybszej jazdy. Przed samą metą dochodzę jeszcze jednego kolarza, naciskając z całych sił na pedały. Czas okrążenia 00:30:40 był całkiem niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę zmęczenie, które pojawia się po 11 godzinach pedałowania…
Ostatecznie zająłem razem z Kamilem 3 miejsce w kategorii Duo Man.
Tak mniej więcej wyglądała wioska.
Ogień !
Koniec ostatniej rundy i wielka ulga.
Jeszcze mały wywiad. Ja po Polsku, spiker po Czesku :)
3 miejsce w kategorii DM - duo man.