Maraton w Lublinie był z góry przegrany. Dwie godziny snu oraz kiepskie samopoczucie nie rokowało dobrego wyniku w zawodach. Sama trasa maratonu była dosyć łatwa. Niewielka ilość podjazdów oraz sporo szutrów nie wymagały wysokiej kondycji i przygotowania. Jedyne co mogło sprawić trochę problemów, to gdzieniegdzie występujące błoto. Start z pierwszego sektora dosyć ostry. Już na pierwszym asfaltowym km peleton nieźle się rozciągnął. A po wjeździe w las podzielił się na grupki. Po przejechaniu około 10 km z grupką, która miała odpowiadające mi tempo, złapał mnie kryzys. Po zaaplikowaniu ratunkowego zestawu w postaci żelu i izotonika, kryzys fizyczny trochę ustąpił. Niestety psychicznie ciągnąłem już resztkami. Po dojechaniu do rozjazdu mega/giga, tylko przez chwilę się zawahałem, po czym skręciłem na krótszą trasę. Po dojechaniu do mety miałem okropnego doła. Byłem wkurzony na siebie, że skręciłem na mega, traktowałem to jako porażkę „na całej linii”. Dobił mnie jeszcze Kamil, który pomimo tego, że spał 1,5h, prowadził auto i nie jadł śniadania skręcił na Giga. Moje samopoczucie na maratonie nie było niestety jednodniowym stanem. Następnego dnia po maratonie zachorowałem…
Ostatni etap gwiazdy okazał się najtrudniejszym ze wszystkich. Przy ciągłych opadach trasa maratonu zamieniła się w ekstremalne wyzwanie, miejscami praktycznie nie przejezdna ze względu na licznie występujące błoto. Na starcie pojawili się tylko najbardziej wytrwali i gdyby nie wzajemna mobilizacja naszego Teamu, pewnie też byśmy się nie pojawili. Najgorszy był moment, kiedy staliśmy bezczynnie, czekając na sygnał startu, przemoczeni do ostatniej suchej nitki. Pierwsze km udało mi się utrzymać z czołówką. W takich warunkach jazda za kimś to istny koszmar. Nie dość, że tak naprawdę hamowanie wydłuża się prawie dwukrotnie to ciągły napływ błota na twarz z pod opony poprzedzającego zawodnika skutecznie ogranicza widoczność. Przez pierwsze km od błota skutecznie ochraniały mnie okulary. Niestety po przejechaniu przez jakaś większą hałde błota, okulary zamiast pomagać utrudniały jazdę, przez nagromadzone błota na szkłach. Dlatego wpadłem na pomysł opuszczenia ich sobie na nos. Dzięki temu utworzyła się luka między krawędzią okularów a daszkiem kasku, przez która mogłem patrzeć. Wszystko byłoby git, gdyby nie fakt, że przez tą lukę wpadło błoto, które centralnie trafiło mnie w lewe oko. Przez to niefortunne zabrudzenie oko mnie strasznie bolało i swędziało. Frustracja ogarniała mnie z minuty na minutę, ponieważ nie mogłem się pozbyć błota z oka. Nie byłem w stanie nic zrobić i myślałem, że jakoś dojadę z tym okiem do mety z czołówką. Niestety na około 8 km zawodnik jadący przede mną przewraca się. Próbując wyminąć pechowego kolegę sam tracę równowagę i ląduję w krzakach. Szybko ogarniam się i wskakuje na rower. Niestety pomimo mojej szybkiej reakcji czołówka już zdołała mi mocno odskoczyć. Więc zaczynam samotną jazdę. Sfrustrowany, przemoczony i pozbawiony jakiejkolwiek woli walki „toczę się” przez pola i lasy. Na około 20 km do mety dogania mnie dwóch zawodników. Nie wiele się zastanawiając podczepiam się na trzeciego. W takim składzie dojeżdżamy do mety. Na mecie przemoczenie i ogólne ziębnięcie maskuje uczucie zmęczenia. Czekając na Kamila jednocześnie posilając się w bufecie próbuje nie myśleć o przeszywającym zimnie. Po paru minutach dociera Kamil do mety. Dowiaduje się, że nie ma on kluczy do samochodu i przyczepy, w której miałem ciuchy na zmianę. Pomimo tego jadę sam do obozu i tam w łazience czekam, aż cały Team wróci…
Zapomniałem jeszcze dodać, że na tym maratonie XCR umarł - dosłownie zablokował się i generalnie nadawał się tylko na złom. Na szczęście chłopaki z Maxxbike poratowali mnie prawie nowym RS Judy, który był o niebo lepszym amortyzatorem od XCR'a.
Drugi etap gwiazdy mazurskiej zapowiadał się całkiem ciekawie pomimo niesprzyjającej pogody. Trasa przypominała trochę etap pierwszy, czyli bardzo szybko i czasami interwałowo. Start niestety miałem z kiepskiej pozycji (3/4 stawki), bo zawodnicy ustawiali się już w sektorze 20 minut przed startem. Gdy już cały sektor ruszył po sygnale startu, postanowiłem jak najszybciej przebić się do czołówki. Kosztowało mnie to nie lada wysiłku, ale po około 10 km samotnej gonitwy dogoniłem czoło. I tak z czołówką jechałem sobie do około 48 km, kiedy to dwóch „typów” wyprzedziło mnie a potem przyblokowało na singlu. Kiedy w końcu znalazłem miejsce na wyprzedzenie dwóch przyjemniaczków, dosłownie z pianą na ustach zacząłem gonić czołówkę. Niestety duża strata do czołówki oraz samotna gonitwa spowodowały, że nie udało mi się dogonić czoła. Ostatecznie dojechałem na 10 w open i 5 pozycji w kategorii, ze stratą 4 minut do pierwszego.
Kolejny maraton z cyklu Mazovii tym razem w Ełku, który był również pierwszym etapem w Gwieździe Mazurskiej. Trasa bardzo łatwa wg mojej oceny 2/6 (wg organizatorów 4/6), liczyła około 96 km i prowadziła głownie przez szybkie szerokie szutry. Jak zwykle startowałem z pierwszego sektora. Start był dość ostry ze względu na przejazd przez miasto. Potem tempo trochę spadło, dzięki czemu mogłem utrzymać się w „czubie”, aż do rozjazdu mega-giga. Zaraz za rozjazdem zostałem tylko z jednym zawodnikiem (jak się później okazało Litwinem). Dzięki dużej współpracy zdołaliśmy dogonić sporą grupkę kolarzy, którzy utrzymywali dosyć szybkie tempo. W takim składzie jechaliśmy dosyć długo. Dopiero na 10 km przed metą zaczęli odpadać pierwsi zawodnicy. Na około 5 km przed metą udało mi się urwać grupce razem z Litwinem i innym zawodnikiem. Wspólnie na 2 km do mety zdołaliśmy dogonić gigowca, który samotnie dojeżdżał do mety. Razem w czwórkę rozegraliśmy ostateczną walkę na mecie, która udało mi się wygrać. Ostatecznie zająłem 5 miejsce w open oraz 2 miejsce w kategorii.