Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2009

Dystans całkowity:588.84 km (w terenie 120.00 km; 20.38%)
Czas w ruchu:32:41
Średnia prędkość:18.02 km/h
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:117.77 km i 6h 32m
Więcej statystyk

24 H Kotelnica Białczańska

Środa, 26 sierpnia 2009 · Komentarze(2)
Kiedy dostałem linka od Kamila na gg ze stroną domową organizatora tej imprezy, pomyślałem, że jakieś żarty sobie stroi. Dopiero, gdy chwilę później zadzwonił do mnie z pytaniem czy jadę, zrozumiałem, że mówi całkiem poważnie o tej imprezie. Oczywiście bez większego zastanowienia powiedziałem „jasne, że jadę”…
Trasa maratonu liczyła sobie około 6,5 km w tym około 350 m w górę, co sprawiało, że przez 30 minut jechało się cały czas na miękkich biegach i w tempie około 6 km/h. Ostatnie kilkaset metrów było szaleńczym zjazdem, na którym bez problemu można było osiągnąć 50 km/h. Niestety ból dłoni sprawiał, że był to dla mnie najtrudniejszy odcinek na całym okrążeniu.
Start maratonu tradycyjnie odbył się w sobotę o godzinie 12. Startowałem jako pierwszy z cztero osobowego zespołu, który składał się jeszcze z Kingi, Kamila oraz Tomka. Po przyjechaniu na metę, było dla mnie nie lada zaskoczeniem, gdy okazało się, że podzieliliśmy nasz team na dwa oddzielne zespoły – duo man (Tomek i Ja) i duo mix (Kinga i Kamil). Przyczyną podjęcia takiej decyzji był fakt, że byliśmy jedyną czteroosobową drużyną, więc zero jakiejkolwiek rywalizacji.
Szybko nasze dwójki zajęły czołowe miejsca w stawce i tak już było do końca. Z okrążenia na okrążenie dłonie coraz bardziej bolały, noga nie podawała już tak jak wcześniej, a myśl o tym, że jeszcze zostało 12 godzin do końca nieźle potrafiła demotywować.
Nad ranem wszyscy już byli nieźle „spruci” i pomimo tego wielkiego zmęczenia oraz faktu, że wywalczona przewaga gwarantowała zwycięstwo (nawet jak byśmy skończyli rywalizację już w tamtym momencie), to kręciliśmy do samego końca.
Ostatnie okrążenie było niezłym wyzwaniem, zarówno dla mnie jak i dla mojego Team Mate’a Kamila. Razem zmierzyliśmy się po raz ostatni z trasą, którą po tylu godzinach zdążyliśmy już znienawidzić. Dosłownie resztkami sił wdrapaliśmy się na sam szczyt, który był dla mnie ostatecznym zakończeniem całych 24 godzinnych zmagań…



500 km nad morze - dzień 1

Czwartek, 13 sierpnia 2009 · Komentarze(5)
Ciężko wstaje o godzinie drugiej w nocy. Przygotowany wcześniej makaron z sosem czekał już na patelni na odgrzanie. Podczas jedzenia przypominają mi się zdarzenia z poprzednich dni, jak to Kamil zaskoczył mnie decyzją o wyjeździe nad morze dwa tygodnie wcześniej niż było to planowane. Z jednej strony ucieszyłem się na tą wiadomość, z drugiej strony nie byłem do końca fizycznie przygotowany (planowałem jeszcze kilka treningów na asfalcie). Ustaliłem z Kamilem, że wyjazd będzie w nocy z wtorku na środę. Niestety pogoda pokrzyżowała nam plany i cały wyjazd został przełożony na następna noc.
Czas szybko zleciał podczas przygotowywania się do podróży, nawet się nie obejrzałem a zegarek pokazywał już trzecią. Parę minut po trzeciej słyszę sygnał telefonu, wyglądam przez okno i widzę już gotowego do drogi Kamila czekającego przed klatką. Parę minut później jestem już na dole i montujemy moją sakwę do Kamila roweru. Po zmontowaniu sakw rower Kamila porządnie przybrał na wadze (spekulacje krążyły koło 20 kg), że przy próbie podniesienia roweru można było nieźle spuchnąć a i tak jedyne, co się odrywało od ziemi to tylko przednie koło. Nie omieszkałem przejechać się na Kamila rowerze i po krótkiej przejażdżce doszedłem do dwóch wniosków. Pierwszym był taki, że ciężko będzie na podjazdach, ze względu na obciążenie. A drugi był taki, że równie ciężko będzie na zjazdach, ze względu na brak hamulców (tylnego w ogóle nie było, a przedni hamował w taki sposób, że skuteczniej było by butem). Zwróciłem delikatnie uwagę Kamilowi, ale ten w ogóle się nie przejął i patrząc na zegarek powiedział, że najwyższy czas ruszać Gdy już mieliśmy wyjeżdżać, zostaliśmy zaczepieni przez mojego sąsiada taksówkarza, który właśnie wrócił z nocnej zmiany. Z dużym zainteresowaniem zapytał gdzie jedziemy, a gdy go uświadomiliśmy o naszym przedsięwzięciu, stwierdził, że nie damy rady. Nie wdawaliśmy się w dyskusje tylko jeszcze bardziej zmotywowani (trzeba było udowodnić coś taksówkarzowi) wsiedliśmy na bajki i pognaliśmy przed siebie.
Więc ruszyliśmy z bananami na twarzach (póki co). Sam nie wierzyłem, że to robimy. Nie mogłem ogarnąć tego, że tyle km nas czeka do przejechania. Po prostu nie wyobrażałem sobie tego. Wiedziałem jedynie, że żaden krajobraz się nie powtórzy przez najbliższe 430 km. Przejazd przez Łódź minął bardzo szybko. Znaną trasę prowadząca przez piotrkowską jechaliśmy obok siebie, wykorzystując czas na rozmowę i uwagi odnośnie samej podróży. Po wjechaniu na „jedynkę” uważnie obserwowałem Kamila. Co jakiś czas pytałem Lesia o tętno, próbując ustalić odpowiednie tempo, tak aby uzyskać jak najwyższą prędkość średnią przy jak najmniejszym wysiłku fizycznym. W zamierzeniach mieliśmy jechać ze średnią prędkością 25 km/h, ale jak się okazało na trasie, jechaliśmy z prędkością ponad 30 km/h.
Na około 25 km dopada nas pierwsza awaria. Na przejeździe przez mały mostek, Kamil dobija tylną felgą na dziurze, w skutek czego łapie kapcia. Fakt ten w zasadzie nas nie zdziwił. Spodziewaliśmy się takich kłopotów ze względu na duże obciążenie tylnego koła i małą powierzchnię rozłożenia tej masy na oponie (1 calowy detonator). Na szczęście niedaleko była stacja benzynowa, na której postanowiliśmy naprawić drobną usterkę. Szybko załataliśmy dętkę i złożyliśmy wszystko do kupy. Problemem było napompowanie opony, ponieważ kompresor na stacji poddał się przy 60 PSI, a oponę Lesia trzeba było nadmuchać do około 100. Na szczęście z pomocą przyszła dwukomorowa pompka Kamila, która podołała tak wysokim ciśnieniom. Po około 30 minutowym nieplanowanym postojem, ruszamy dalej.
Po rozgrzaniu się na około 3 km zarzucam znowu tempo przejazdowe w okolicach 30 km/h. Jedzie mi się dosyć lekko, pomimo lekkiego wiatru w twarz. Po części, dlatego, że opony, które założyłem były zupełnie pozbawione bieżnika (Maxxis Xenitt) przez co nie stawiały takich oporów toczenia jak przy zwykłych oponach MTB, a po części dlatego, że jechałem bez bagaży :P
Zaczęło się przejaśniać, słońce wstało, humor dopisywał i wszystko wskazywało na to, że damy radę pomimo kapcia Kamila. Niestety na około 40 km dopada nas druga awaria, co gorsza ta sama. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że najlepiej jak się zamienimy oponami, przez co zwiększymy powierzchnię rozłożenia masy na oponie. Poza tym moje opony wymagały mniejszego ciśnienia, co też zmniejszało ryzyko złapania kapcia. Szybko wymieniliśmy się oponami. Przed założenie Kamila opony musiałem jeszcze załatać dętkę. Zdziwiłem się, gdy po wyciągnięciu dętki i napompowaniu jej w celu znalezienia dziury nie słyszałem nigdzie charakterystycznego syku, a opona trzymała ciśnienie. Nie wiele myśląc złożyłem wszystko do kupy i napompowałem do około 80 PSI. Ruszamy dalej. W Topoli Królewskiej skręcamy na drogę prowadzącą przez Dąbie, Ksawerów, Radzyń, Kłodawa, kawałek trasą 263 na Brzwienną Długą, a potem Dzióbin i kierunek na Izbicę Kujawską. Odcinek ten był bardzo przyjemny i spokojny. Praktycznie zerowy ruch powodował, że często jechaliśmy obok siebie i rozmawialiśmy. Km szybko umykały i około godziny 10 30 dojeżdżamy do naszego pierwszego postoju w Izbicy Kujawskiej.
Szybko znajdujemy dobrą miejscówkę w „centrum” na ławeczce. Kamil zaproponował, że skoczy do sklepu po małe zakupy a ja tymczasem zacząłem rozpakowywać jedzenie. Gdy wrócił ze sklepu, zaczęło pomału kropić. Szybko przenieśliśmy się pod najbliższe drzewo w celu schowania się przed deszczem. Niestety pomimo takiej ochrony i tak kapało nam na głowy. Byliśmy zbyt zajęci jedzeniem, żeby pomyśleć o jakimś innym miejscu, więc tylko ubraliśmy kurtki i dalej jedliśmy na deszczu. Po około godziny czasu deszcz ustał. Spakowaliśmy wszystko i gdy już mieliśmy ruszać okazało się, że mam kapcia z tyłu (dętka i opona Kamila). Okazało się, że dętka miała małe rozcięcie przy wentylu i najprawdopodobniej ten defekt powstał przy drugim kapciu Kamila. Nie wiem, jakim cudem przejechałem jeszcze na tym rozcięciu tyle km. Widocznie musiała jakoś podejść guma, że trzymało ciśnienie. Na szczęście niedaleko wypatrzyłem sklep rowerowy (jak się później okazało wielobranżowy, bo obok rowerów były sprzedawane znicze), do którego Kamil pojechał po nową dętkę. Piętnaście minut później przy składaniu wszystkiego, okazało się, że nowa dętka jest trochę za duża. Pomijając ten fakt upychamy wszystko na siłę, pompujemy do około 70 PSI i ruszamy dalej, bo zegarek pokazywał już 12 a przejechane mieliśmy dopiero 100 km. O dziwo na trasie nie mam żadnego bicia promieniowego, przez co opona zaskakująca dobrze toczy się po asfalcie pomimo zbyt dużej dętki.
Na następnym odcinku trasy zaplanowaliśmy trochę odrobić straty czasowe, dlatego zaplanowaliśmy przejechać około 80 km bez postoju. Odcinek prowadzący przez Kamieńczyk, Stawiska, Piotrków Kujawski, Kruszwica i Inowrocław był równie malowniczy i spokojny, co wcześniejszy odcinek. Pogoda dopisywała, gdyby nie fakt, że mieliśmy cały czas wiatr w twarz, co sprawiało, że z trudem utrzymywaliśmy prędkości 25 km/h. Po przejechaniu około 1 godziny pod wiatr, moja frustracja z niemocy walki z żywiołem zaczęła osiągać punkt krytyczny. Zacząłem wątpić w całe nasze przedsięwzięcie. Zastanawiałem się ile jeszcze zdołam przejechać km w takich warunkach, bo pomimo tego, że prędkość była w granicach wcześniej planowanych, to uzyskanie tej prędkości kosztowało mnie dwa razy więcej energii. Długo nie musiałem czekać na rezultat jechania, na 90%, bo w połowie drogi do Inowrocławia złapał mnie pierwszy kryzys. Na szczęście szybko zażegnany przez batonik i łyk izotonika z bidonu. Po kryzysie nadal starałem się jechać z prędkością 25 km/h, lecz czułem, że z kilometra na kilometr słabnę i cały czas muszę podkręcać. Jadąc tak zauważyłem ciągnik na horyzoncie. Jechał z prędkością mniejszą od naszej, bo stopniowo doganialiśmy go i gdy był w odległości około 400 metrów wpadłem na pomysł dogonienia go, aby się go złapać i odpocząć od wichury w twarz. Jak postanowiłem tak zrobiliśmy. Wyczekaliśmy tylko odpowiedni moment ( łuk, na którym mniej wiało i lekko z górki) i daliśmy pełen ogień. Po minucie jechaliśmy za ciągnikiem sapiąc i dysząc, ale już po paru minutach, gdy tętno ze 180 spadło do około 100, poczułem, że była to dobra decyzja. Przejechaliśmy za traktorem około 6 km, na których mocno odpoczęliśmy. Dzięki tej przerwie morale mocno podskoczyły i byłem gotowy do dalszych zmagań z wiatrem. Na około 5 km przed Inowrocławiem na łuku w lewo, zauważywszy sklep spożywczy klamki hamulcowe same się nacisnęły. Byliśmy niesamowicie zmęczeni, a odcinek, jaki przejechaliśmy nie był nawet połową trasy, jaką mieliśmy przejechać. Na szczęście Coca-Cola kupiona w spożywczym, oprócz orzeźwienia zadziałała również jak napój energetyczny. Po paru łykach byłem gotowy do dalszej drogi.
W Inowrocławiu była zaplanowana dłuższa przerwa i jak tylko zobaczyłem tabliczkę wjazdu do miasta ucieszyłem się tak jak bym zobaczył już samo morze. Zaraz za tabliczką widzimy z Kamilem jakiś supermarket. Niewiele się zastanawiając podjeżdżamy bliżej i ku naszemu zaskoczeniu w markecie nic nie ma. Jak się okazało była jakaś wyprzedaż ogólna bo likwidowali sklep. Lekko rozczarowani wsiadamy na rowery i jedziemy dalej. Po około kilometrze wypatrujemy znak, na którym widniał napis „biedronka 100m w lewo”. Nareszcie sklep, w którym nie tylko kupujemy słodkie bułki, słodycze i wodę, ale również upragnioną Coca-Cole. Z zakupami, którymi ledwo się zabraliśmy przenosimy się do pobliskiego parku. Tam przy libacji Cocalowo-słodyczowej udaje mi się porządnie odsapnąć od męczącej jazdy pod wiatr. Naładowani energią cukrową i podbudowani nieco wsiadamy na rowery i wyjeżdżamy na trasę.
Na szczęście wiatr się trochę uspokoił, dzięki czemu sama jazda była bardziej przyjemna pomimo dużego zmęczenia. Pokonujemy kolejne km przez Złotniki Kujawskie, Łabiszyn, Szubin i Nakło nad Notecią. Właśnie w Nakło zrobiliśmy sobie kolejną przerwę stając pod sklepem w centrum miasta (jak zwykle budziliśmy ogólne zaciekawienie przechodniów). Była już godzina wieczorna a za nami dopiero 270 km. Myśl o kolejnych 130 km była mocno demotywująca, ale pokrzepieni łykiem świeżo zakupionej Coca-Coli wsiadamy na rowery i ruszamy w dalszą drogę.
Przy wjeździe na trasę licznik odmawia mi posłuszeństwa i nie wiadomo z jakich przyczyn kasuje mi się cały dystans przejechany do tej pory. Chyba tylko dzięki Kamilowi, licznikiem nie cisnąłem o ziemię w celu wyładowania frustracji (a miałem naprawdę wielką ochotę). Jedziemy dalej, wiatr już dawno dał nam spokój, jedynie co zaczęło mnie niepokoić to słońce, które powoli chowało się za horyzont. Coraz mocniej wątpiłem w to, że nie dojedziemy do celu. Chyba tylko Kamil wierzył w to, że damy radę bo co chwila starał się podnosić morale tym, że mamy bliżej niż dalej i szybko wyznacza cel osiągnięcia 300 km, po których zostało bym nam jeszcze 100 km (przynajmniej w teorii). A więc jadę dalej, co chwila weryfikując dystans na liczniku i gdy tylko pokazuje mi 30 km (270 pokazywał mi gdy się wyzerował) informuję o tym Lesia. Ten zarządza mały odpoczynek i zatrzymujemy się na przystanku PKS. Widzę po Kamilu duże zmęczenie, ale równie dużą ma motywację gdy nakreśla wstępny plan działania. Postanawia przejechać jak najszybciej przez główne drogi, gdzie jest duże ryzyko potrącenia przez samochód (zwłaszcza w nocy), a potem kontynuacja na pobocznych drogach, gdzie nocna jazda jest o wiele bezpieczniejsza. Na plan szybko się godzę, ale gdy otwieram mapę zauważam pewną proporcję przejechanego dystansu do tego, który nas jeszcze czekał. Szybko sprawdzam dystans na GPSie i moje obawy się potwierdzają. Zostało nam do przejechania nie 100 km jak zakładaliśmy, ale dwa razy więcej – 200 km ! Patrząc na wyświetlacz w telefonie (GPS) nie mogłem w to uwierzyć, czy aż tyle km nam przybyło. Lekko podłamany Kamil dzwoni szybko do naszego centralnego biura dowodzenia, czyli do swojej Mamy. Szybko potwierdza nasze spekulacje i proponuję, abyśmy rozejrzeli się za noclegiem. Na początku Kamil nie dopuszczał do siebie takiej myśli (ten koleś jakby miał do przejechania nawet 1000 km, pewnie by wsiadł na rower i kontynuował jazdę). Lecz z minuty na minutę ustępował zapał i w końcu dał za wygraną. Mama Kamila szybko organizuje nam nocleg w Pile (za co z tego miejsca chciałbym podziękować). Zmobilizowani ciepłym prysznicem i łóżkiem wsiadamy na rowery i kontynuujemy jazdę w stronę Piły.
Noc już dawno zapadła, jedyne elementy dzięki którym kierowcy mogą nas dostrzec to lampki i elementy odblaskowe w kamizelkach. Przed sobą widzę niewielki odcinek asfaltu oświetlonego przez lampkę, niekiedy obraz się bardziej rozjaśnia, gdy przejeżdża obok samochód. Staram się trzymać jak najbliżej prawej strony drogi, parę razy o mały włos wjeżdżam na pobocze, które pokryte żwirem znajdywało się o kilkanaście centymetrów niżej. Co jakiś czas zerkam przez lewe ramię wypatrując Kamila, bo zarzucone tempo i lekko pofałdowany teren dawały mu nieźle popalić. Po wjechaniu do Piły szybko wpisuję adres do GPSa pod którym mieliśmy zapewniony nocleg. Bezbłędnie trafiamy do celu. Na miejscu wita nas wesoło portier i po szybkim załatwieniu formalności wydaje nam klucz do pokoju oraz świeżą pościel. W pokoju trzy łóżka stolik i szafa. Dla zwykłego człowieka może nic specjalnego, ale wtedy dla mnie super luksusowy apartament. Szybko każdy z nas wziął kąpiel i równie szybko poszliśmy spać, bo nawet nie mieliśmy sił żeby gadać…

Pierwszy kapeć na trasie - było jeszcze ciemno



Drugi kapeć na trasie - zamiana oponami, a ja nie znajduje dziury, która się później ujawnia



Kamil próbuje mnie dogonić, ale z tymi tobołami nie ma szans :P



Kryzys - przystanek PKS, godzina 22, somewhere in Poland :)