Maraton w Pińczowie zaczął się dość pechowo, a to za sprawą „lekkiego” spóźnienia na miejsce startu. Po raz pierwszy chyba w historii startów byliśmy tak spóźnieni, że musieliśmy się przebierać w aucie, aby mieć jakiekolwiek szanse na udział w zawodach. Na miejscu mieliśmy 15 minut, aby zarejestrować się w biurze oraz przygotować rowerki do zawodów. Na starcie ustawiłem się w momencie kiedy speaker zaczął odliczanie i był już przy „trzy”. Nierozgrzany, zdenerwowany i pozbawiony motywacji ruszyłem z peletonem. Ponieważ opóźniony start zafundował mi miejsce na końcu stawki już na pierwszych kilometrach ruszyłem mocno do przodu, aby dogonić czołówkę. Trasa maratonu jak zwykle rozpoczęła się asfaltowym podjazdem, który wstępnie dokonywał selekcji wśród zawodników. Dalej w zasadzie było już płasko i na zmianę łąki/pola oraz lasy. Cała trasa należała raczej do tych prostych, ale tego dnia zmieniła swój charakter na „dość uciążliwa”. A to za sprawą deszczy, które nawiedzały rejon maratonu przez kilka dni w wyniku czego na zawodników czekały całkiem pokaźne hałdy błota. Moja gonitwa czołówki zakończyła się niepowodzeniem (głównie za sprawą chęci). Udało mi się jedynie dogonić 2 zawodników, którzy walczyli o dalsze miejsca. Wspólnie jechaliśmy przez około 30 km, aż do momentu kiedy jeden z zawodników próbował się urwać. Na szczęście przytomnie zareagowałem z pozostałym zawodnikiem i szybko skasowaliśmy ucieczkę na tyle skutecznie, że uciekinier został daleko w tyle. We dwóch zdołaliśmy przejechać jeszcze 5 km, po czym mój kompan niefortunnie zrywa łańcuch i dalej już jadę sam. Trasa nie rozpieszczała, szczególnie na błotnistych odcinkach. Nie wiem czy to kwestia opon czy umiejętności, ale na błocie traciłem strasznie dużo. Po pokonaniu kolejnych km trasy w błocie, zawodnicy z dalszych miejsc zaczęli mnie doganiać. I tak przed ostatnim bufetem zostałem wyprzedzony przynajmniej przez 2 zawodników. Nieco sfrustrowany odliczałem kolejne km do mety co chwila się oglądając, czy przypadkiem nie dogania mnie kolejny zawodnik. Na szczęście już do samej mety nie zostaje przez nikogo wyprzedzony i dojeżdżam na 8 miejscu z 16 minutową stratą.
Mimo sobotniego wyścigu w Łagiewnikach nie odpuściłem ligi i tym razem wylądowałem w Kielcach. Trasa dobrze mi znana, choć nieco zmodernizowana w stosunku do ubiegłego roku. Oczywiście na trasie czekał dobrze zapamiętany stok oraz łączka, która potrafiła nieźle dać popalić. Jak zwykle przed startem postanowiłem się rozgrzać. Już po przejechaniu paru metrów wiedziałem, że będzie ciężko dotrzymać kroku najszybszym - ciężkie nogi. Mimo to postanowiłem jechać z czołówką ile się da i zaraz po starcie zacząłem się przebijać do przodu. Niestety na około 3 km łapę kapcia w tylnym kole - gwóźdź. Szybko zmieniam dętkę, ale w między czasie wyprzedzają mnie dosłownie wszyscy, nawet dościgają mnie 10 letnie dzieci z rodzicami. Nieco podłamany sytuacją wsiadam na rower i ostro ruszam do przodu. Nie miałem już nic do stracenia, więc jechałem na 100% nie szczędząc sił. W tej całej furii odrabiania strat nie zauważyłem wystających kamieni na jednym ze zjazdów (6 km). Efekt był taki, że przeleciałem przez kierownicę i z całym impetem uderzyłem o ziemię. Chyba tylko dzięki pomocy pobliskich kibiców udaje mi się szybko zebrać z drogi i w spokoju dojść do siebie. Po kilku głębszych oddechach oraz szybkich oględzinach strat (m.in. pęknięty kask) postanawiam ruszać dalej. Ból uśmierzony adrenaliną nie przeszkadzał specjalnie w dalszej jeździe. Jedynie co przeszkadzało to strach przed kolejną wywrotką, dlatego dalej jechałem bardzo zachowawczo, szczególnie na zjazdach. Mimo to udaje mi się wyprzedzić sporo zawodników m.in. wszystkich z mojej drużyny. Ostatecznie dojechałem na dalekim 23 miejscu.
Maraton w Sandomierzu było nowością w Lidze Świętokrzyskiej. 67 kilometrowa trasa była dość płaska (jak na ligę) i bardzo szybka. Prowadziła głównie przez sady i otwarte łąki, gdzie jedynym przeciwnikiem był dość silnie wiejący wiatr. Do Sandomierza dotarliśmy z mocnym opóźnieniem, mimo iż wyjechaliśmy z Łodzi o godzinie 5:45. Na start przybyłem dosłownie w ostatnim momencie - zaczęto odliczanie. Na szczęście szybko przełożyłem rower, a sam przeskoczyłem przez barierkę i na 5 sekund przed startem byłem w sektorze. Pierwsze km były pokonywane w dosyć wolnym tempie, ze względu na start honorowy. Wykorzystując to, szybko przedostałem się na czoło peletonu. Na kolejnych km tempo zdecydowanie wzrosło, a mnie udało się utrzymać w grupie czołowej składającej się z około 10 zawodników. Grupa zwarcie się trzymała do momentu, kiedy na przeszkodzie stanął mały strumyczek. Po tym jak każdy zawodnik zeskakiwał z roweru, aby przeskoczyć owy strumyczek, dwóch zawodników zaatakowało. Atak się powiódł, bo dosłownie w kilka minut zawodnicy zniknęli z horyzontu. Ze względu na dość silny wiatr nie miałem szans na kontratak w pojedynkę, dlatego postanowiłem, że złapię się pięcioosobowej grupki pościgowej. Mimo narzucenia dość mocnego tempa, ucieczki nie udaje się dogonić. Ja w między czasie lekko podupadam na siłach, bo kolejny raz z rzędu zgubiłem bidon na jednym ze zjazdów. Na szczęście poratował mnie Jakub, który jechał ze mną w grupce. Na około 45 km jeden z zawodników z mojej grupki odpada i zostajemy w 4. Myślałem, że w takim składzie dojedziemy do mety, ale dosłownie na 5 km przed metą zawodnik, któremu chyba najbardziej należało się 3 miejsce ( dwa pierwsze zajęte przez uciekinierów) łapie kapcia. Zostajemy w trójkę i w takim składzie dojeżdżamy na metę. Ostatecznie zajmuję 5 miejsce w open z 3 minutową stratą do pierwszego. Pulsometr niestety został w aucie :(
Pierwszy maraton ŚLR'a w tym sezonie w Daleszycach niestety był dla mnie bardzo pechowy. Dwa razy zerwany łańcuch, zgubiony bidon na pierwszych kilometrach oraz ósemka na tylnym kole... Początek jak zwykle dosyć nerwowy. Po wjeździe do lasu tempo dyktowane przez zawodowców (Morajko, Rutkiewicz, Szafraniec) szybko podzielił peleton na grupki. Łapię się przedostatniej i zaczynam mocno pracować nad dogonieniem czołówki, która była na wyciągnięcie ręki. Niestety na pierwszym zjeździe w skutek uderzenia w kamień, który skrywał się pod warstwą liści i patyków, uszkadzam tylne koło oraz gubię jedyny bidon. Nieco podłamany sytuacją, nadal starałem się dogonić czoło, lecz bez bidonu widziałem, że prędzej czy później mnie odetnie. Oczywiście nie stało się inaczej i na ok. 20 km zaczęło mnie nieźle suszyć w skutek czego opadłem trochę z sił. Na szczęście pierwszy bufet dał mi trochę orzeźwienia i energii, lecz o gonitwie czołówki mogłem zapomnieć. Na ok. 30 km dopada mnie następny pech - zrywam łańcuch. Oczywiście przy sobie nie miałem skuwacza (to się zmieni od tego maratonu) i musiałem czekać dobre 10-15 minut na osobę ze skuwaczem. Szczęście w nieszczęściu, że dogonił mnie Kamil z dwoma bidonami i odstąpił mi jeden (dzięki wielkie, bez tego chyba bym nie dojechał do mety). Po naprawie i uzupełnieniu płynów ostro ruszam do przodu odrabiać stratę. Po kilkunastu minutach doganiam Kamil, potem Łukasza – Pixona oraz pechowego Marcina, który złapał kapcia. O dziwo doganiam nawet osobę, z która jechałem w grupce pościgowej. Zadowolony z odrobionych strat nie mogłem uwierzyć w to co przytrafiło mi się na 10 km przed metą. Kolejny raz zerwał mi się łańcuch !! Na szczęście tym razem skuwacz już miałem (pożyczony przy pierwszym zerwaniu), więc sama naprawa trwała ok. 10 minut, ale cały mój wysiłek włożony w odrobienie strat był na marne. Na metę dojeżdżam dopiero 36… Odczyt z pulsometru: HZ 4% FZ 13% PZ 81%
Długo się zastanawiałem czy pojechać na finał do Kielc. Głównym powodem tych rozmyśleń był fakt, że przez ostatnie tygodnie zamiast trenować, przygotowywałem się do obrony pracy magisterskiej (są pewne priorytety w życiu i tym razem nie był to rower). Ostatecznie skorzystałem z wolnego miejsca w samochodzie i wybrałem się z Kingą, Filipem, Karolem, Tomkiem oraz Kamilem na finał Ligii. Maraton miał 54 km i około 1000 m przewyższeń. Jak zwykle trasa była bardzo ciekawa ( na szczególną uwagę zasługują dwa miejsca: stok narciarski oraz podmokła łąka) i jak zwykle na ŚLR musiało się pojawić błoto :) Od samego początku jechało mi się źle. Moje zmęczenie było sumą braku treningów, piątkowego świętowania obrony oraz ogólnego zmęczenia wynikającego z niewyspania. W połowie maratonu prawie całkowicie straciłem wolę walki. Jechałem tak, aby dojechać – nie naginałem się jakoś specjalnie. Na mecie okazało się, że dojechałem 5 w swojej kategorii, czyli żadna nowość. Niespodzianką był natomiast fakt, że Łukasz (Pixon) dojechał na bardzo dobrym 2 miejscu w swojej. Chyba szykuje się kolejny koks na następny sezon ;) Startem w Kielcach zakończyłem swój sezon rowerowy. Teraz pozostaje porządnie odpocząć i przygotowywać się do kolejnego, mam nadzieje lepszego.
Do przedostatniego etapu świętokrzyskiej ligi rowerowej podchodziłem bardzo ostrożnie. Głównie dlatego, że prawie przez cały poprzedzający tydzień wracałem do siebie po niedzielnej wycieczce opisanej poniżej, ale również dlatego, że ten maraton nie należał do najłatwiejszych. Mając świadomość bycia nie w formie, na starcie asekuracyjnie stanąłem prawie na końcu. Po starcie i paru km rozbiegu, zacząłem szukać zawodników, z którymi mógłbym ewentualnie rywalizować. Już na pierwszym podjeździe dogoniłem czołowych zawodników ( przynajmniej stali w czole na starcie ;)). Na zjeździe miałem już ich za sobą. Dalej jadąc ciągle doganiałem zawodników (głównie na podjazdach). Niestety na około 3 km przed wjechaniem na drugą pętle zerwał mi się łańcuch. Cała ta awaria (spowodowana trochę moją winą, bo przekosiłem łańcuch, a pech chciał, żeby trafiło na zapinkę) spowodowała, że wyprzedziło mnie sporo zawodników. Na szczęście dzięki uprzejmości jednego zawodnika (z WWA !!!), który pożyczył mi niezbędny klucz, naprawiam usterkę i jakimś cudem udaje mi się wjechać na 2 pętle (były ograniczenia czasowe wjazdu na 2 okrążenie, dlatego ten cud). Druga pętla to już prawie samotna jazda. Czasami pojawiał się jakiś zawodnik, który wyprzedził mnie podczas mojej awarii. Trasa w Nowej Słupi była jednym słowem zajebista. Było wszystko to co lubię, czyli długie podjazdy (choć mogłyby być jeszcze dłuższe), ciekawe zjazdy, mało błota (jak na ŚLR) i 95 % teren. Na liście najlepszych maratonów klasyfikuje się zaraz za Karpaczem.
Maraton zgodnie z zapowiedziami był płaski, krótki i prosty. Sporo przejazdów przez łąki, dość dużo odcinków asfaltowych i parę km poprowadzonych przez zalesione tereny, jednym słowem „prościzna”. Oczywiście nie był bym sobą, żeby na tak prostym maratonie zaliczyć kilka pokaźnych gleb, ale to może od początku… Już na starcie planowałem utrzymać koło czołówki i w zasadzie po przejechaniu pierwszego km, tak było. Niestety z biegiem przejechanych km, mocy miałem coraz mniej, aż w okolicach 7 km musiałem odpuścić bo bałem się, że nie starczy mi sił do mety. Odpuściwszy walkę z czołówką złapałem się następnej grupy, która miała nieco lżejsze tempo. I tu jechało mi się super, aż do momentu pierwszej gleby, którą zaliczyłem na żwirowej drodze przechodzącą przez płaską jak stół łąkę. Gleba była o tyle komiczna, że jako jedyny z grupki się wyłożyłem. Chwile zajęło mi zebranie się do kupy i kontynuowanie jazdy już samotnie (po tej glebie nie miałem już ochoty na ściganie). Po przejechaniu paru km, dogania mnie kolejna grupka. Mówię sobie „ No wypas z nimi już sobie dojadę do mety”. Ale oczywiście stało się zupełnie inaczej, bo na jednym ze „zjazdów” wyrzuciło mnie z zakrętu i wylądowałem w krzakach (takich przygód miąłem kilka na trasie, ale nie chce mi się ich opisywać szczegółowo) . Grupka oczywiście mnie zostawiła. Zrezygnowany kontynuowałem jazdę sam. Na jednym z „podjazdów” udaje mi się dogonić zawodnika, który najwidoczniej odpad od grupki. Oczywiście nie jechałem z Nim długo, bo na przeszkodzie stanęło mi bagno, które można było spokojnie ominąć, ale oczywiście tym razem nie wykazałem się bystrym wzrokiem i zatopiłem się po osie. Znowu jadę sam, już nie tyle zrezygnowany co wkurzony na samego siebie. Nawet przemknęło mi przez myśl, że jak tak dalej pójdzie to przerzucę się na szachy. Po paru samotnych km, dogania mnie znowu dwóch zawodników. Długo się nie zastanawiając łapie się dwójki, która mnie ciągnie, a ja bez większego wysiłku jadę sobie za Nimi (wspominałem już, że wolę do walki zostawiłem wcześniej na którymś km). Po pewnym czasie jeden z dwójki odpada, więc z kolegą, który został podejmuję wspólną pracę – zmiany. Na efekt naszego wysiłku nie trzeba było długo czekać, bo dogoniliśmy i odstawiliśmy jeszcze 2 zawodników. Na metę dojeżdżamy w dwójkę, bez finiszu (kaine blaten).
Maraton w Suchedniowie miał być płaski i generalnie łatwy. Jak się okazało później był dla mnie wyzwaniem sezonu. Główna przyczyna tego może leżeć po stronie ogólnego zmęczenia, które wynikało z trzygodzinnego snu, a może po prostu jestem cienki. W każdym bądź razie maraton w Suchedniowie dał mi nieźle popalić. Początek dosyć spokojny. Najpierw 3 km start honorowy, a potem udało mi się utrzymać wysokie tempo czołowej grupy. Tak było aż do błotnych kałuż, które spowodowały, że cała stawka się rozciągnęła. Za kałużami odjeżdżam z innym zawodnikiem większej grupie, ale tempo przez niego narzucone jest bliskie mojego maksymalnego wysiłku. Szybko zaczynam czuć pierwsze zmęczenia i kryzysy. Na domiar złego z nieba lał się straszny żar, który powodował szybkie opróżnianie bidonów. W pewnym momencie nie wytrzymałem i puściłem koło. Jadąc tak samemu myślałem, że zaraz zostanę dogoniony przez innych zawodników. O dziwo nikt przez długi czas nie pojawiał się za moimi plecami. Dopiero na około 40 km dogonił mnie zawodnik, z którym podjąłem walkę dogonienia ucieczki. Narzucone tempo znowu było mordercze dla mnie, ale starałem się utrzymać koło. Aby się nieco wzmocnić i zregenerować postanowiłem zjeść jakiegoś batona. Niestety dwa batony, które miałem były by nie do zjedzenia w takich warunkach (sucho w bidonach) dlatego zjadłem pół banana. Owoc nieco pomógł bo udało mi się trzymać koło, dzięki czemu wyprzedziliśmy zawodnika, który mi się wcześniej zerwał. Niestety, gdy Mariusz dogonił Nas (wyprzedziliśmy go wcześniej bo złapał kapcia), a następnie wyprzedził, zawodnik z którym tak dobrze mi się jechało dotychczas, odjechał z Mańkiem. W tym momencie zostałem sam i w takim składzie dojechałem do mety, po drodze na ostatnim zjeździe zaliczając 3 gleby z czego jedną poważniejszą, przez która jeden z zawodników Master mnie wyprzedził. Jakoś się pozbierałem i dojechałem na 8 pozycji. Odczyt z pulsometru: HZ 5% FZ 14% PZ 79%
Zawody rozgrywane w Kielcach były jazdą indywidualną na czas. Zawodnicy startowali po sobie w odstępach 30 sekundowych od najniżej stojącego w klasyfikacji po koksy. Do pokonania było 43 km w tym około 1000 m przewyższeń. Trasa głównie prowadziła przez ubite leśne ścieżki. Wstępnie szacowałem, że dystans ten przejadę w okolicach 2 godzin. Niestety ( a może stety) pogoda troszkę utrudniła trasę, która miejscami była nie do przejechania przez wszechobecne błoto – przynajmniej według mojej opinii. Startowałem zaraz za Kamilem. Jak zwykle postanowiłem początek pojechać spokojnie, tak aby nie „spruć” się na pierwszych kilometrach. Oczywiście postąpiłem zupełnie inaczej. Zaraz po komendzie startu, ruszyłem ostro do przodu mając ciągle w myślach Kamila z 30 sekundową przewagą. Przez chwilę zastanawiałem się, czy uda mi się go dogonić i na którym kilometrze. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu ujrzałem go już po przejechaniu 500 metrów, jadącego w przeciwnym kierunku. Szybko się zorientowałem, że pomylił drogę. W pierwszym momencie byłem zszokowany, ale gdy tylko wspólnie udało nam się wrócić na trasę, nie mogłem powstrzymać śmiechu. Kamil na szczęście też potraktował tą sytuację z dystansem i po chwili razem pruliśmy dalej. Po wjechaniu do lasu, całkowicie skupiłem się na drodze i pokonywaniu kolejnych kilometrów. Dosyć szybko dogoniłem Filipa i Tomka startujących wcześniej z odpowiednią przewagą czasową. Zaraz po wyprzedzeniu Tomka miałem mała przygodę na stromym i sypkim zjeździe. Podczas hamowania straciłem zupełnie kontrolę nad rowerem i kierując się centralnie na drzewa w ostatnim momencie odpuściłem hamulce omijając przeszkodę kosztem krzaków, które staranowałem jak czołg :) Zaraz za zjazdem pojawił się kawałek szerokiego szutru, na którym niestety zostałem dogoniony przez Mariusza. Wiedziałem, że mnie dojdzie, ale nie miałem pojęcia, że aż tak szybko (60 sekundowa przewaga). Gdy mnie wyprzedzał na usta cisnęło mi się tylko jedno słowo – KOKS !!! (a tak poważnie to wielki szacun). Pomimo moich wielkich starań nie udało mi się usiąść na koło Mariuszowi i po około 5 km straciłem go całkowicie z oczu. Dalej jechałem już sam, czasami wyprzedzając wolniejszych. Na 20 km pojawiły się błotniste odcinki, które wymagały nie lada umiejętności. Z dużym trudem przychodziło mi utrzymanie się na drodze. Często musiałem podpierać się nogami, aby całkowicie nie stracić równowagi. Na niektórych podjazdach jazda na rowerze graniczyła z cudem i w takich momentach dobre buty z „agresywną” podeszwą mogły znacznie ułatwić podejście. Oczywiście na zjazdach sytuacja w cale nie wyglądała lepiej, o czym mogłem się przekonać na około 25 km zaliczając całkiem pokaźną glebę – na szczęście bez większych obrażeń. Na około 30 km zostałem doścignięty przez kolejnego zawodnika. Szybko poznałem charakterystyczny wygląd Jakuba Jabłońskiego. Na chwilę usiadłem mu na kole, ale niestety na jednym z podjazdów zostałem przyblokowany przez innego zawodnika i już nie dałem rady nadrobić straty. Znowu zostałem sam i tak w zasadzie do samego końca. Jeszcze tylko na końcówce (jakieś 5 km do mety) dopadł mnie trzeci zawodnik. Pozbawiony już motywacji nawet nie próbowałem go gonić. Na metę wjeżdżam z czasem 2:39 co dało mi dopiero 8 pozycję w generalce. Odczyt z pulsometru: HZ 2% FZ 10% PZ 87%
Pierwszy start w tym sezonie wypadł na dosyć wymagający maraton w Daleszycach. Oczywiście spodziewałem się na trasie licznych podjazdów oraz ciekawych zjazdów, ale po zapoznaniu się z profilem trasy, zwątpiłem w swoje siły. Start odbywał się bez sektorów, a że troszkę się zagapiliśmy z Kingą i Kamilem, wylądowaliśmy na końcu stawki. Na szczęście start odbywał się w centrum miasta, przez co peleton kolarzy był prowadzony poza granice Daleszyc przez wóz organizatorów, dzięki czemu mogliśmy szybko przebić się w środek stawki. Po wjeździe do lasu i zaatakowaniu pierwszej górki nastąpiła szybka selekcja. Peleton podzielił na szybsze i wolniejsze grupki. Oczywiście wybrałem sobie grupkę o podobnym tempie jazdy i razem z nią dojechałem do 65 km trasy. W między czasie z mojej grupki odpadło kilku słabszych zawodników i ostatecznie zostało nas 4. Niestety kolejną osobą odpadającą z grupy byłem ja. Przyczyną tego był lekki kapeć z przodu, powiększający się z km na km, który skutecznie mnie zwalniał. Co jakiś czas stawałem i dopompowywałem dętkę, w nadziei, że lada moment będzie meta. Na moją niekorzyść, okazało się, że trasa jest nieco dłuższa niż sugerował organizator na początku. Z 68 km zrobiło się 75 km, więc przejechałem na kapciu około 10 km. Pomimo słabego wyniku (23 w open) i tak byłem w dobrym humorze. Wszystko zrekompensowała trasa, która była WYPASIONA.