Maraton Pinczów
Niedziela, 25 lipca 2010
· Komentarze(2)
Kategoria ŚLR
Maraton zgodnie z zapowiedziami był płaski, krótki i prosty. Sporo przejazdów przez łąki, dość dużo odcinków asfaltowych i parę km poprowadzonych przez zalesione tereny, jednym słowem „prościzna”. Oczywiście nie był bym sobą, żeby na tak prostym maratonie zaliczyć kilka pokaźnych gleb, ale to może od początku…
Już na starcie planowałem utrzymać koło czołówki i w zasadzie po przejechaniu pierwszego km, tak było. Niestety z biegiem przejechanych km, mocy miałem coraz mniej, aż w okolicach 7 km musiałem odpuścić bo bałem się, że nie starczy mi sił do mety. Odpuściwszy walkę z czołówką złapałem się następnej grupy, która miała nieco lżejsze tempo. I tu jechało mi się super, aż do momentu pierwszej gleby, którą zaliczyłem na żwirowej drodze przechodzącą przez płaską jak stół łąkę. Gleba była o tyle komiczna, że jako jedyny z grupki się wyłożyłem. Chwile zajęło mi zebranie się do kupy i kontynuowanie jazdy już samotnie (po tej glebie nie miałem już ochoty na ściganie). Po przejechaniu paru km, dogania mnie kolejna grupka. Mówię sobie „ No wypas z nimi już sobie dojadę do mety”. Ale oczywiście stało się zupełnie inaczej, bo na jednym ze „zjazdów” wyrzuciło mnie z zakrętu i wylądowałem w krzakach (takich przygód miąłem kilka na trasie, ale nie chce mi się ich opisywać szczegółowo) . Grupka oczywiście mnie zostawiła. Zrezygnowany kontynuowałem jazdę sam. Na jednym z „podjazdów” udaje mi się dogonić zawodnika, który najwidoczniej odpad od grupki. Oczywiście nie jechałem z Nim długo, bo na przeszkodzie stanęło mi bagno, które można było spokojnie ominąć, ale oczywiście tym razem nie wykazałem się bystrym wzrokiem i zatopiłem się po osie. Znowu jadę sam, już nie tyle zrezygnowany co wkurzony na samego siebie. Nawet przemknęło mi przez myśl, że jak tak dalej pójdzie to przerzucę się na szachy. Po paru samotnych km, dogania mnie znowu dwóch zawodników. Długo się nie zastanawiając łapie się dwójki, która mnie ciągnie, a ja bez większego wysiłku jadę sobie za Nimi (wspominałem już, że wolę do walki zostawiłem wcześniej na którymś km). Po pewnym czasie jeden z dwójki odpada, więc z kolegą, który został podejmuję wspólną pracę – zmiany. Na efekt naszego wysiłku nie trzeba było długo czekać, bo dogoniliśmy i odstawiliśmy jeszcze 2 zawodników. Na metę dojeżdżamy w dwójkę, bez finiszu (kaine blaten).
Już na starcie planowałem utrzymać koło czołówki i w zasadzie po przejechaniu pierwszego km, tak było. Niestety z biegiem przejechanych km, mocy miałem coraz mniej, aż w okolicach 7 km musiałem odpuścić bo bałem się, że nie starczy mi sił do mety. Odpuściwszy walkę z czołówką złapałem się następnej grupy, która miała nieco lżejsze tempo. I tu jechało mi się super, aż do momentu pierwszej gleby, którą zaliczyłem na żwirowej drodze przechodzącą przez płaską jak stół łąkę. Gleba była o tyle komiczna, że jako jedyny z grupki się wyłożyłem. Chwile zajęło mi zebranie się do kupy i kontynuowanie jazdy już samotnie (po tej glebie nie miałem już ochoty na ściganie). Po przejechaniu paru km, dogania mnie kolejna grupka. Mówię sobie „ No wypas z nimi już sobie dojadę do mety”. Ale oczywiście stało się zupełnie inaczej, bo na jednym ze „zjazdów” wyrzuciło mnie z zakrętu i wylądowałem w krzakach (takich przygód miąłem kilka na trasie, ale nie chce mi się ich opisywać szczegółowo) . Grupka oczywiście mnie zostawiła. Zrezygnowany kontynuowałem jazdę sam. Na jednym z „podjazdów” udaje mi się dogonić zawodnika, który najwidoczniej odpad od grupki. Oczywiście nie jechałem z Nim długo, bo na przeszkodzie stanęło mi bagno, które można było spokojnie ominąć, ale oczywiście tym razem nie wykazałem się bystrym wzrokiem i zatopiłem się po osie. Znowu jadę sam, już nie tyle zrezygnowany co wkurzony na samego siebie. Nawet przemknęło mi przez myśl, że jak tak dalej pójdzie to przerzucę się na szachy. Po paru samotnych km, dogania mnie znowu dwóch zawodników. Długo się nie zastanawiając łapie się dwójki, która mnie ciągnie, a ja bez większego wysiłku jadę sobie za Nimi (wspominałem już, że wolę do walki zostawiłem wcześniej na którymś km). Po pewnym czasie jeden z dwójki odpada, więc z kolegą, który został podejmuję wspólną pracę – zmiany. Na efekt naszego wysiłku nie trzeba było długo czekać, bo dogoniliśmy i odstawiliśmy jeszcze 2 zawodników. Na metę dojeżdżamy w dwójkę, bez finiszu (kaine blaten).