500 km nad morze.

Środa, 10 sierpnia 2011 · Komentarze(5)
Jakieś 3 lata temu wpadłem na szalony pomysł przyjechania do swoich
Dziadków na rowerze. Pomysł był o tyle szalony, że moi dziadkowie
mieszkali prawie nad samym morzem blisko 500 km od Łodzi. Rok później
podjąłem wspólnie z Kamilem pierwszą próbę przejechania tego
dystansu. Próba zakończyła się połowicznym sukcesem, bo udało nam
się przejechać dystans 500 km, ale na dwa podejścia – nocleg w
połowie drogi. W tym roku postanowiliśmy powtórzyć wyzwanie i tym razem
przejechać ten dystans w mniej niż 24 godziny. Pomysł był o tyle
realny, że w porównaniu z ostatnią próbą zmieniliśmy rowery na
szosowe (wcześniej MTB na slickach), bagaże już czekały na miejscu
(wcześniej na rowerze) i chcieliśmy wyruszyć w najkorzystniejszych
warunkach pogodowych (wcześniej nawet nie zerkaliśmy na pogodę).
Niestety ze względu na wymuszony termin mojego urlopu oraz wolnego czasu
Kamila, mieliśmy sztywno wyznaczony termin podjęcia próby, co
oznaczało, że nie mogliśmy wybrać dnia z najlepszymi warunkami
pogodowymi – szczególnie chodziło o wiatr wiejący na północ.
Niestety los nie był na tyle łaskawy, aby dać nam wiatr w plecy w dniu
wyjazdu. Na domiar złego synoptycy zapowiadali przelotne opady na
północy Polski. Mimo to postanowiliśmy wyruszyć.
Parę minut po godzinie 7 budzę się z dość niespokojnego snu i zabieram się za śniadanie. Po śniadaniu ostatnie spojrzenie w plecak, czy aby na pewno wszystko zostało zabrane i o godzinie 8 byłem gotowy do drogi. Oczywiście przed wyruszeniem w trasę musiałem wpaść po Kamila, a w zasadzie do Kamila na drugie śniadanie – ugotował tyle makaronu, że sam nie byłby wstanie tego zjeść. Mimo mojej pomocy i tak zostawiliśmy sporą część ugotowanego makaronu wraz z sosem. W międzyczasie zaczął padać deszcz co sprawiło, że morale nieco spadły. Zacząłem się zastanawiać nad sensem wyjazdu w taką pogodę, ale ostatecznie wyruszyliśmy o godzinie 9:40 (wg Kamila musieliśmy jechać, bo wpis na FB już został dodany ).
Przejazd przez Łódź, a potem przez Zgierz był spokojny i mimo mokrego asfaltu jechało się całkiem dobrze. Za Zgierzem pogoda miło nas zaskoczyła ciepłym słońcem, które dość szybko wysuszyło asfalt. Niestety mimo słoneczka nie jechało się zbyt dobrze, ze względu na silny wiatr boczny. Już wtedy zdałem sobie sprawę, że przejechać w takich warunkach 500 km będzie bardzo ciężko. Mimo to nie traciłem zapału i wierzyłem, że dojedziemy o czasie.
Odcinek Zgierz => Topola Królewska pokonaliśmy wyjątkowo szybko – przynajmniej w odczuciu. Po drodze przypominaliśmy sobie miejsca, gdzie dwa lata temu podczas pierwszej próby przejechania tego dystansu, Kamil łapał kapcie. Na szczęście tym razem obyło się bez niezaplanowanych postoi i bezawaryjnie docieramy do Topoli, gdzie robimy sobie mały odpoczynek na weryfikacje dalszej trasy. Po zapoznaniu się z kolejnym odcinkiem drogi do pokonania ruszamy dalej.
Z Topoli Królewskiej do Izbicy Kujawskiej przez Kłodawę jechało się bardzo spokojnie dzięki wyborze dróg mniej ruchliwych, ale za to niestety bardziej dziurawych. Choć dziur w drodze było co nie miara, to bardziej w jeździe przeszkadzał wiatr, który z minuty na minutę zdawał się coraz silniejszy. Momentami miałem wrażenie, że mimo prostej drogi jadę pochylony tak, jakbym brał ostry zakręt w lewo. Podobne odczucia miał Kamil gdy wychodził na prowadzenie. Przez coraz silniejszy wiatr, tempo nieco spadło, a sił ubywało zdecydowanie szybciej niż przewidywaliśmy. Na szczęście zaplanowany postój w Izbicy Kujawskiej dodawał nam skrzydeł i mimo pogarszającej się pogody humor ciągle dopisywał. W Izbicy Kujawskiej zgodnie z planem zatrzymaliśmy się na dłuższym postoju z posiłkiem. W trakcie odpoczynku na ławce, zostaliśmy zaczepieni przez Pana spacerującego z psem, który również był zapalonym kolarzem. Widząc nas powiedział, że mamy kiepskie warunki na trening – silny wiatr oraz przelotowo padający deszcz. Gdy powiedzieliśmy mu, że jesteśmy z Łodzi i przejechaliśmy prawie 100 km w takich warunkach, zrobił wielkie oczy, po czym uznał, że jesteśmy hardcorami. Gdy zdradziliśmy mu nasz cel podróży – dojazd nad morze – zapadła chwila niezręcznej ciszy - wydaje mi się, że ów sympatyczny Pan pomyślał sobie, że stroimy sobie żarty. Dopiero, gdy zaczęliśmy wyjaśniać zrozumiał, że mówimy całkiem poważnie. W jego minie dało się odczytać tylko jedno – szaleńcy…
Następny zaplanowany odcinek prowadził przez Piotrków Kujawski, Kruszwicę do Inowrocławia. Niestety pogoda się nie poprawiała i ciągle wiatr mocno utrudniał jazdę. Dodatkowo na jednym ze skrzyżowań skręcamy w złą drogę i orientujemy się o tym dopiero, gdy dojeżdżamy do skrzyżowania w Topólce. Tam po szybkiej weryfikacji na GPS’się korygujemy drogę – postanowiliśmy przebić się do głównej drogi nr 266 prowadzącą do Piotrkowa Kujawskiego. Gdy już byliśmy na właściwej drodze dopada mnie pech – łapię kapcia w tylnym kole. Nieco sfrustrowany szybko zmieniam dętkę, po czym ruszamy dalej.
Zgodnie z planem w Inowrocławiu zatrzymujemy się na kolejny dłuższy odpoczynek. Na tym etapie drogi dopadły mnie pierwsze wątpliwości czy uda nam się dojechać do moich dziadków w 24 godziny. Czy wystarczy nam sił na to, aby jechać kolejne 200 km pod wiatr. Podobne myśli miał Kamil, ale mimo to byliśmy mocno zmotywowani by jechać dalej.
Kolejny zaplanowany odcinek do pokonania wynosił ok. 45 km z metą w Bydgoszczy. Odcinek zdecydowanie krótszy od poprzednich, ale dla mnie jeden z najcięższych. W trakcie jazdy zaczęło mnie ogarniać to samo uczucie co 2 lata temu podczas pierwszej próby przejechania 500 km – ogólne zmęczenie i lekkie załamanie. Uczucie to starałem się zdusić w sobie, ale każde spojrzenie na zegarek przywoływało je z powrotem. Zacząłem się zastanawiać nad noclegiem w Bydgoszczy, ale bałem się reakcji Kamila w końcu 2 lata temu przejechaliśmy 320 km w pierwszy dzień, a w tym roku mielibyśmy zrobić tylko 250 km ? Na szczęście tabliczka z napisem „Bydgoszcz” nieco rozwiała moje wątpliwości choć była już godzina 19, a my dopiero mieliśmy za sobą połowę drogi.
Zatrzymaliśmy się w dostrzeżonej z ulicy pizzerii. Dzięki uprzejmości właścicielki mogliśmy wprowadzić do lokalu rowerki i spokojnie zjeść pizzę. Nawet została nam udostępniona „zapleczowa” umywalka, dzięki której mogliśmy się nieco ogarnąć. W trakcie jedzenia, Kamil zadzwonił do Marcina, który na bieżąco sprawdzał pogodę. Prognoza nie była optymistyczna – prędkość i kierunek wiatru w zasadzie bez zmian z przelotnymi opadami deszczu. Po tej rozmowie Kamilowi podobnie jak mi odechciało się dalszej jazdy, szczególnie, że już za oknem zrobiło się ciemno i w dodatku zaczęło padać. Chwile siedzieliśmy wpatrzeni w puste talerze zastanawiając się co dalej, ale ostatecznie podjęliśmy decyzję kontynuowania jazdy. Przebraliśmy się w cieplejsze ubrania oraz zamontowaliśmy oświetlenie w rowerach, po czym ruszyliśmy dalej.
Ze względu na wszechobecną ciemność postanowiliśmy jechać główną drogą nr 25, kosztem dorzucenia kilku km, aby nie zatrzymywać się co chwilę i sprawdzać drogi. Choć z drugiej strony ryzykowaliśmy jazdą w nocy po dość ruchliwej drodze (z założenia). Jazda w nocy to zupełnie coś innego niż w dzień – dla tych którzy nigdy tego nie próbowali. Oświetlenie nawet najmocniejsze nie zapewni nigdy dość światła, aby można było ominąć wszystkie przeszkody wyrastające na drodze – dziury. Do tego ma się złudne wrażenie dużej prędkości, co czasami powoduje poczucie niepewności. Gdy do tego wszystkiego dorzucimy padający deszcz, który powoduje, że światło z rowerowej lampki zdecydowanie traci na swojej przydatności okazuje się, że jazda na rowerze jest dość ekstremalna. Na szczęście Kamil i ja mieliśmy spore doświadczenie w nocnej jeździe rowerowej (wyścigi 24 h) co sprawiło, że nie byliśmy niczym nowym zaskoczeni.
Gdy wyjechaliśmy z Bydgoszczy zapadła całkowita ciemność. Jedyny strumień światła, który dawała lampka był momentami niewystarczający. Ratunkiem była jazda w osi jezdni, gdzie światło odbijały namalowane pasy. Na szczęście był na tyle mały ruch, że mogliśmy tak jechać bez większego ryzyka.
Pierwszy postój zrobiliśmy na stacji benzynowej ok. 15 km od Bydgoszczy, gdzie dokupiliśmy dodatkowe baterie – te w Kamila lampce ledwo dawały rade. Kolejne przystanki już nie tak częste ze względu na niską temperaturę oraz totalne przemoczenie. Gdy tylko na chwile stawaliśmy, dosłownie po minucie robiło się nieznośnie zimno. Jedynym ratunkiem były stację benzynowe na których ogrzewaliśmy się ciepłą herbatą. Na jednej ze stacji obsługa była na tyle miła, że pozwoliła nam odpocząć w części „restauracyjnej”, która była zamknięta. Dla mnie i Kamila były to istne luksusy. Mogliśmy zjeść coś w ocieplonym pomieszczeniu i przy stole ! Po takim odpoczynku odechciewało się dalszej jazdy. Zdrowy rozsądek podpowiadał, żeby zostać w ciepłym miejscu, ale silna motywacja pchała nas z powrotem na siodełka.
Około godziny 4:30 zaczęło się przejaśniać. Dla mnie było to moment kulminacyjny całej wyprawy. Od tego momentu wiedziałem, że musimy dać radę, skoro całą noc jechaliśmy jak zahipnotyzowani mając w głowach tylko jeden cel – zmieszczenie się w limicie 24 godzin. Około godziny 6:00 dojeżdżamy do Koszalina skąd do celu pozostaje nam 70 km. Szybko wyliczyliśmy, że na pokonanie tego odcinku będziemy potrzebowali około 2,5 godziny, co nie pozostawiało zbyt dużo czasu na odpoczynki. Mimo wszystko postanowiliśmy na chwilę zatrzymać się w Koszalinie, aby nieco odetchnąć po nocnej jeździe. Po wjechaniu nieco w miasto odnaleźliśmy dopiero co otwartą „żabkę”, gdzie zakupiliśmy sobie ciepłe bułki i oczywiście coca-colę.
Po zjedzeniu bułek i popiciu ich coca-colą ruszyliśmy dalej, aby zmierzyć się z ostatnim odcinkiem naszej wyprawy. Gdy wyjechaliśmy z miasta nasze przeczucia nie do końca się sprawdziły. Sądziliśmy, że będziemy jechać ciągle pod wiatr, ale okazało się, że wiatr zdecydowanie osłabł i wieje z północy. Niestety walkę z wiatrem zastąpiło nam „pofałdowane” ukształtowanie terenu – tak nad Pomorzem są całkiem ciekawe zmarszczki. Byle górka była dla nas sporym wyzwaniem, szczególnie, gdy ma się w nogach przejechane ponad 400 km. Choć widziałem, że Kamil i ja dajemy z siebie wszystko, to czas nieubłaganie płynął i z każdą pojawiającą się górką dopadała mnie wątpliwość, czy na pewno zdążymy. Po najdłuższych 50 km jakie kiedykolwiek pokonałem, z ulgą mijamy tabliczkę z napisem „Rzesznikowo”. Tu zgodnie z planem mieliśmy zjechać z drogi głównej w prawo kierując się na pobliskie wioski. Wg mapy zostało nam zaledwie 13 km, ale po skręcie w prawo zaskakuje nas widok drogi – kocie łby. Szybko pytamy przechodzącego rolnika jak długo ciągnie się ta droga i dokąd prowadzi. Rolnik niedługo się zastanawiając odpowiedział, że ta droga jest drogą prowadzącą do pobliskiej gospodarki i nie prowadzi nigdzie indziej. Był to dla nas mały szok zważywszy na fakt, że mapa w nawigacji pokazywała zupełnie coś innego. Dla pewności Kamil włącza swoją nawigację samochodową, która pokazuje, że droga przecina się z inną, tą w która mieliśmy skręcić. Na zegarku 8:55, szybko podejmujemy decyzję o kontynuowaniu jazy wcześniej ustaloną drogą, mimo zapewnieniom rolnika, że droga nie łączy się z żadną inną. Po przejechaniu ok. 2 km, docieramy do skrzyżowania, a raczej miejsca, gdzie takowe powinno się znajdować. Nawigacja uparcie pokazywała skrzyżowanie mimo, że wokół otaczało nas pole. Na szczęście nieopodal dostrzegamy przejeżdżające auto, które najprawdopodobniej poruszało się po drodze, której szukaliśmy. Nie zastanawiając się zbyt długo zaczęliśmy przedzierać się przez pole. Fakt, że od paru dni padało nie ułatwiał sprawy – calowa opona bardzo łatwo zapadała się w miękką ziemie, ale mimo to udaje nam się przejechać 500 m polem, docierając do asfaltowej szosy.
Mając świadomość czasu, który pozostał nam do pełnych 24 godzin oraz dystans, który pozostał nam do pokonania, obejmuję dalsze pilotowanie i „ciągnięcie” Kamila na kole. Nie wiem czy to za sprawą adrenaliny czy silnej motywacji, ale sięgnąłem naprawdę głęboko po ostatnie uncje energii i zacząłem naciskać na pedały z całych sił. Kiedy zostało nam ok. 5 km do celu , gdzie znałem już drogę, pochowaliśmy GPS’y i skupiliśmy się na samej jeździe. Mimo dziurawej drogi nie zamierzałem zwolnić. Liczniki pokazywały cały czas ok. 40 km/h i tylko Kamil zachowując trzeźwość umysłu trzymał w pogotowiu pompkę z nabojem w razie nagłego kapcia (potem wspólnie doszliśmy do wniosku, że i tak pewnie jechalibyśmy dalej na kapciu, bo nie było by czasu na zmianę dętki). Na ostatnim zakręcie, gdy już widziałem wioskę moich dziadków poczułem wielką ulgę. Ostatnie 500 metrów na szczęście było z górki i w zasadzie nie dokręcając, dotoczyliśmy się spokojnie przed ganek moich dziadków.
Wraz z ostatnim spojrzeniem na zegarek poczułem smak zwycięstwa – godzina 09:27, a więc 13 minut przed upływem 24 godzin. Na ten moment całe zmęczenie fizyczne zostaje zastąpione wielką satysfakcją z pokonania tak dużego dystansu mimo tak wielu przeciwieństw jak wiatr, deszcz czy wszechobecne zimno…


Śniadanie u Kamila


Pierwszy postój


Na trasie


Pizza w Bydgoszczy


Odpoczynek w Koszalinie.


RELAX !

Dziękuję wszystkim kibicom za trzymanie kciuków i podtrzymywanie na duchu.
(w Kamila i swoim imieniu)

Trening szosowy

Sobota, 6 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Trening na trasie Łódź => Głuchów.

Trening szosowy

Czwartek, 4 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Trening
Trening szosowy z Maxxbike Team'em w składzie Kamil, Tomek, Rafał i ja. Wspólnie zrobiliśmy jedną rundę wyścigu ŻTC. Wcześniej jeszcze sam kręciłem w okolicach Tuszyna.

TDP Łódź => WWA => Łódź

Niedziela, 31 lipca 2011 · Komentarze(3)
Podobnie jak w ubiegłym roku, wspólnie z innymi zapaleńcami rowerowymi postanowiłem wybrać się do Warszawy na start Tour de pologne, aby zobaczyć zawodowców w akcji. Początkowo skład ekipy jadących do WWA miał liczyć ok. 10 osób, ale z różnych przyczyn pojechało w końcu 5 osób - Marcin, Kamil, Olek, Mateusz oraz ja.
Umówiliśmy się pod apteką (róg strykowskiej i wycieczkowej) na 5:30 rano, aby zdążyć przed startem peletonu w Pruszkowie. Początkowo chciałem przełożyć wyjazd na późniejszą godzinę (kto by wstawał o 5:00 w niedzielę?), ale gdy w odpowiedzi Marcina usłyszałem, że On startuje o 5:30 nawet jakby miał jechać sam, postanowiłem się dostosować.
Na umówione miejsce docieram z Kamilem (prawie) punktualnie, gdzie już czekała reszta ekipy. Po przywitaniu się oraz krótkiej rozmowie wyruszyliśmy w drogę.
Ledwo przejechaliśmy paręset metrów, gdy Kamil złapał kapcia w przednim kole. Okazało się, że dętkę rozcięła obręcz, która nie była wystarczająco izolowana - zbyt wąska opaska. Na szczęście niedaleko mieszkał Marcin, który postanowił podskoczyć do domu po szerszą opaskę. Po około 20 minutach mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę.
Początek trasy dobrze mi znany prowadzący przez Stryków oraz Głowno. Od Głowna prowadził Marcin, który znał drogę nieco mniej uczęszczaną przez samochody. Faktycznie za Głownem jechaliśmy w zasadzie sami, ale momentami jakość asfaltu pozostawiała wiele do życzenia. Nawet była sytuacja (na szczęście jednorazowa), kiedy asfalt się skończył i byliśmy zmuszeni pokonać ok. 1 km po szutrze.
Na około 80 km naszej wycieczki, Mateusz zalicza dość nieciekawą glebę. Przy około 30 km/h zahacza o koło Olka w skutek czego traci równowagę i zalicza 5 metrowy szlif na kolanach, brzuchu i łokciach. Mimo dość poważnych obrażeń, Mateusz szybko się zebrał z asfaltu i po małym opatrzeniu ran (łataliśmy czym mieliśmy) ruszyliśmy dalej. Po wjeździe na bardziej ruchliwą drogę zatrzymaliśmy się na najbliższej stacji, gdzie jeszcze dodatkowo zakupionymi środkami, Strażak (Mateusz) czyści i zabezpiecza rany. Na szczęście dalej do samego Pruszkowa obyło się bez przygód. Dopiero w samym Pruszkowie Marcin łapie kapcia w przednim kole, ale mimo tego docieramy na miejsce startu o czasie.
Pierwszą rzeczą jaka nas uderzyła były rowerki po kilkadziesiąt tysięcy stojące sobie wolno przed autokarami ekip. Osprzęt z najwyższych półek nie co dzień się widuje i to jeszcze w takiej ilości. Drugą rzeczą byli sami kolarze światowego poziomu, tacy jak choćby Vincezno Nibali, którzy byli na wyciągnięcie ręki – Marcinowi udało się nawet zrobić kilka zdjęć z Nimi. Gdy zbliżało się rozpoczęcie wyścigu przenieśliśmy się w okolice startu. Początek rywalizacji nie był taki emocjonujący – jak to w kolarstwie- ale i tak przyjemnie dopingowało się kolarzy wyruszających na trasę. Gdy oklaskaliśmy ostatniego kolarza ruszyliśmy do Warszawy na pętle, gdzie w zasadzie odbywał się cały wyścig.
Na miejscu podzieliliśmy się na dwie grupki – głodnych i mniej głodnych. Ta pierwsza w składzie Kamil i ja miała strategiczne zadanie znalezienia czegoś do jedzenia i picia. Zadanie wykonaliśmy w 100% zaopatrując się w pobliskim sklepie. Gdy wróciliśmy do kibicowania okazało się, że kolarze mają jeszcze 3 rudny do pokonania, a w ucieczce jadą kolarze z Polski. Na ostatnie okrążenie postanowiliśmy przenieść się w okolicę mety. Niestety na miejscu było tyle ludzi, że tylko dzięki dużemu telebimowi udaje mi się obejrzeć ostatnie metry rywalizacji – tego dnia ucieczka została doścignięta i wygrał sprinter Marcel Kittel.
Z wyruszeniem do domu nie zwlekaliśmy zbyt długo mimo iż była wczesna godzina, ale przed pokonywaniem kolejnych kilometrów postanowiliśmy coś zjeść. Padło na Pizza Hut, po części dlatego, że była po drodze, a po części, że zaczynało padać. W pizzerii spotkaliśmy się jeszcze z Maćkiem – doktorkiem, który akurat tego dnia też był w Warszawie. Pochłonięci rozmową i jedzeniem nie byliśmy do końca świadomi co nas czeka w drodze powrotnej, ale chmury z minuty na minutę były coraz ciemniejsze. Gdy ostatecznie ruszyliśmy w drogę powrotną, nie wyjechaliśmy nawet z Warszawy, a już byłem mokry od stóp po głowę. Na szczęście po parunastu kilometrach deszcz nieco odpuścił pozwalając nam jechać w nieco bardziej komfortowych warunkach.
Niestety przed Łowiczem pogoda diametralnie się zmieniła. To co tam zastaliśmy nie nazwałbym zwykłym deszczem. Wielka nawałnica przez którą ciężko było dostrzec kolegę jadącego 15 metrów dalej, obmywała nas ze wszystkich stron. Mimo fatalnych warunków pogodowych humory nam ciągle dopisywały. Nawet rozegraliśmy mały finisz przed samym Łowiczem - ten sam wiadukt na którym rok temu był rozegrany „lotny finisz”. Tym razem zachowałem sporo energii, dzięki której udaje mi się zameldować pierwszym na szczycie wiaduktu (choć pewnie sytuacja wyglądała by inaczej, gdyby było kilku innych koksów).
Kilkanaście km za Łowiczem zmuszeni byliśmy zrobić mały postój na stacji benzynowej. Przez to, że byłem cały mokry, dosłownie w kilka minut zrobiło mi się tak zimno, że zaczęła mi latać szczęka. Wiedziałem, że ponowne rozgrzanie organizmu będzie ciężkie i w istocie tak było, gdy wróciliśmy na trasę. Musiałem przejechać dobre 5 km, aby w pełni rozgrzać mięśnie. Po złapaniu odpowiedniej temperatury znowu jechało się całkiem przyjemnie, ale do czasu kolejnego postoju w Domaniewicach - okazało się, że dętka Marcina puszcza powietrze i trzeba było się zatrzymać na mały pit stop. Po przymusowym postoju znowu było ciężko się rozkręcić, tym bardziej, że spadło nieco tempo. Mimo to udaje nam się jakoś dojechać do Strykowa, gdzie chłopaki robią kolejny postój na stacji benzynowej -na szczęście już ostatni. Ze stacji do Łodzi było równo 18 km, więc w zasadzie jedną nogą w domu. Zmęczeni, a przede wszystkim mokrzy na wskroś, docieramy do granic miasta około godziny 21:00. Po wzajemnym pogratulowaniu sobie pokonania dystansu oraz przeciwności pogodowych rozjechaliśmy się do domów, gdzie czekała na nas upragniona ciepła kąpiel.


Kamil łapie laka, po przejechaniu paruset metrów.


Odcinek specjalny


Zawrotne tempo, że chłopaki ziewają...


Polacy w ucieczce. GO GO !!!!


Powrót w strugach deszczu.

Trening szosowy

Sobota, 30 lipca 2011 · Komentarze(1)
Kategoria Trening
Trening szosowy z Kamilem, który testował świeżo złożony sprzęt przed TDP.
Trasa Łódź => Górki duże.
Odczyt z pulsometru:
HZ 57%
FZ 20%
PZ 4%

Trening szosowy

Piątek, 29 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Trening
Tego dnia miałem jakieś zamulone nogi. Nie wiem czemu, ale kiepsko mi się jechało i czułem się słabo. Trening na trasie ŻTC Łódź - 2 rudny.
Odczyt z pulsometru:
HZ 18%
FZ 42%
PZ 37%

Trening MTB

Czwartek, 28 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Trening
Za namową Kingi - team koleżanki - wybrałem się na niezaplanowany wspólny trening w terenie. Odkurzyłem nieco rowerek MTB (nieruszany od Pinczowa) i pognałem na umówione miejsce spotkania z Kingą. W drodze do zauważyłem, że tylny hamulec prawie w ogóle nie hamuje. Myślałem, że to kwestia jakiegoś zabrudzenia, lecz po mocniejszym wciśnięciu klamki zaskoczył mnie dziwny dźwięk dobiegający z okolic zacisku. Na szczęście udało mi się jakoś dojechać na umówione miejsce i dopiero tam wygrzebałem klocki z tylnego zacisku. Okazało się, że po prostu skończyły się klocki i tarcza wciągnęła mi blaszkę rozporową - stąd ten dźwięk. Po zakupach w maxxbike'u i wymianie klocków mogliśmy ruszyć w końcu do Łagiewnik, gdzie zrobiliśmy standardową rundkę. Na koniec jeszcze raz podjechaliśmy do maxxbike'a w celu obejrzenia szosy Kamila, która była składana przez właściciela.

Odczyt z pulsometru:
HZ 70%
FZ 15%
PZ 4%