TDP Łódź => WWA => Łódź
Niedziela, 31 lipca 2011
· Komentarze(3)
Podobnie jak w ubiegłym roku, wspólnie z innymi zapaleńcami rowerowymi postanowiłem wybrać się do Warszawy na start Tour de pologne, aby zobaczyć zawodowców w akcji. Początkowo skład ekipy jadących do WWA miał liczyć ok. 10 osób, ale z różnych przyczyn pojechało w końcu 5 osób - Marcin, Kamil, Olek, Mateusz oraz ja.
Umówiliśmy się pod apteką (róg strykowskiej i wycieczkowej) na 5:30 rano, aby zdążyć przed startem peletonu w Pruszkowie. Początkowo chciałem przełożyć wyjazd na późniejszą godzinę (kto by wstawał o 5:00 w niedzielę?), ale gdy w odpowiedzi Marcina usłyszałem, że On startuje o 5:30 nawet jakby miał jechać sam, postanowiłem się dostosować.
Na umówione miejsce docieram z Kamilem (prawie) punktualnie, gdzie już czekała reszta ekipy. Po przywitaniu się oraz krótkiej rozmowie wyruszyliśmy w drogę.
Ledwo przejechaliśmy paręset metrów, gdy Kamil złapał kapcia w przednim kole. Okazało się, że dętkę rozcięła obręcz, która nie była wystarczająco izolowana - zbyt wąska opaska. Na szczęście niedaleko mieszkał Marcin, który postanowił podskoczyć do domu po szerszą opaskę. Po około 20 minutach mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę.
Początek trasy dobrze mi znany prowadzący przez Stryków oraz Głowno. Od Głowna prowadził Marcin, który znał drogę nieco mniej uczęszczaną przez samochody. Faktycznie za Głownem jechaliśmy w zasadzie sami, ale momentami jakość asfaltu pozostawiała wiele do życzenia. Nawet była sytuacja (na szczęście jednorazowa), kiedy asfalt się skończył i byliśmy zmuszeni pokonać ok. 1 km po szutrze.
Na około 80 km naszej wycieczki, Mateusz zalicza dość nieciekawą glebę. Przy około 30 km/h zahacza o koło Olka w skutek czego traci równowagę i zalicza 5 metrowy szlif na kolanach, brzuchu i łokciach. Mimo dość poważnych obrażeń, Mateusz szybko się zebrał z asfaltu i po małym opatrzeniu ran (łataliśmy czym mieliśmy) ruszyliśmy dalej. Po wjeździe na bardziej ruchliwą drogę zatrzymaliśmy się na najbliższej stacji, gdzie jeszcze dodatkowo zakupionymi środkami, Strażak (Mateusz) czyści i zabezpiecza rany. Na szczęście dalej do samego Pruszkowa obyło się bez przygód. Dopiero w samym Pruszkowie Marcin łapie kapcia w przednim kole, ale mimo tego docieramy na miejsce startu o czasie.
Pierwszą rzeczą jaka nas uderzyła były rowerki po kilkadziesiąt tysięcy stojące sobie wolno przed autokarami ekip. Osprzęt z najwyższych półek nie co dzień się widuje i to jeszcze w takiej ilości. Drugą rzeczą byli sami kolarze światowego poziomu, tacy jak choćby Vincezno Nibali, którzy byli na wyciągnięcie ręki – Marcinowi udało się nawet zrobić kilka zdjęć z Nimi. Gdy zbliżało się rozpoczęcie wyścigu przenieśliśmy się w okolice startu. Początek rywalizacji nie był taki emocjonujący – jak to w kolarstwie- ale i tak przyjemnie dopingowało się kolarzy wyruszających na trasę. Gdy oklaskaliśmy ostatniego kolarza ruszyliśmy do Warszawy na pętle, gdzie w zasadzie odbywał się cały wyścig.
Na miejscu podzieliliśmy się na dwie grupki – głodnych i mniej głodnych. Ta pierwsza w składzie Kamil i ja miała strategiczne zadanie znalezienia czegoś do jedzenia i picia. Zadanie wykonaliśmy w 100% zaopatrując się w pobliskim sklepie. Gdy wróciliśmy do kibicowania okazało się, że kolarze mają jeszcze 3 rudny do pokonania, a w ucieczce jadą kolarze z Polski. Na ostatnie okrążenie postanowiliśmy przenieść się w okolicę mety. Niestety na miejscu było tyle ludzi, że tylko dzięki dużemu telebimowi udaje mi się obejrzeć ostatnie metry rywalizacji – tego dnia ucieczka została doścignięta i wygrał sprinter Marcel Kittel.
Z wyruszeniem do domu nie zwlekaliśmy zbyt długo mimo iż była wczesna godzina, ale przed pokonywaniem kolejnych kilometrów postanowiliśmy coś zjeść. Padło na Pizza Hut, po części dlatego, że była po drodze, a po części, że zaczynało padać. W pizzerii spotkaliśmy się jeszcze z Maćkiem – doktorkiem, który akurat tego dnia też był w Warszawie. Pochłonięci rozmową i jedzeniem nie byliśmy do końca świadomi co nas czeka w drodze powrotnej, ale chmury z minuty na minutę były coraz ciemniejsze. Gdy ostatecznie ruszyliśmy w drogę powrotną, nie wyjechaliśmy nawet z Warszawy, a już byłem mokry od stóp po głowę. Na szczęście po parunastu kilometrach deszcz nieco odpuścił pozwalając nam jechać w nieco bardziej komfortowych warunkach.
Niestety przed Łowiczem pogoda diametralnie się zmieniła. To co tam zastaliśmy nie nazwałbym zwykłym deszczem. Wielka nawałnica przez którą ciężko było dostrzec kolegę jadącego 15 metrów dalej, obmywała nas ze wszystkich stron. Mimo fatalnych warunków pogodowych humory nam ciągle dopisywały. Nawet rozegraliśmy mały finisz przed samym Łowiczem - ten sam wiadukt na którym rok temu był rozegrany „lotny finisz”. Tym razem zachowałem sporo energii, dzięki której udaje mi się zameldować pierwszym na szczycie wiaduktu (choć pewnie sytuacja wyglądała by inaczej, gdyby było kilku innych koksów).
Kilkanaście km za Łowiczem zmuszeni byliśmy zrobić mały postój na stacji benzynowej. Przez to, że byłem cały mokry, dosłownie w kilka minut zrobiło mi się tak zimno, że zaczęła mi latać szczęka. Wiedziałem, że ponowne rozgrzanie organizmu będzie ciężkie i w istocie tak było, gdy wróciliśmy na trasę. Musiałem przejechać dobre 5 km, aby w pełni rozgrzać mięśnie. Po złapaniu odpowiedniej temperatury znowu jechało się całkiem przyjemnie, ale do czasu kolejnego postoju w Domaniewicach - okazało się, że dętka Marcina puszcza powietrze i trzeba było się zatrzymać na mały pit stop. Po przymusowym postoju znowu było ciężko się rozkręcić, tym bardziej, że spadło nieco tempo. Mimo to udaje nam się jakoś dojechać do Strykowa, gdzie chłopaki robią kolejny postój na stacji benzynowej -na szczęście już ostatni. Ze stacji do Łodzi było równo 18 km, więc w zasadzie jedną nogą w domu. Zmęczeni, a przede wszystkim mokrzy na wskroś, docieramy do granic miasta około godziny 21:00. Po wzajemnym pogratulowaniu sobie pokonania dystansu oraz przeciwności pogodowych rozjechaliśmy się do domów, gdzie czekała na nas upragniona ciepła kąpiel.
Kamil łapie laka, po przejechaniu paruset metrów.
Odcinek specjalny
Zawrotne tempo, że chłopaki ziewają...
Polacy w ucieczce. GO GO !!!!
Powrót w strugach deszczu.
Umówiliśmy się pod apteką (róg strykowskiej i wycieczkowej) na 5:30 rano, aby zdążyć przed startem peletonu w Pruszkowie. Początkowo chciałem przełożyć wyjazd na późniejszą godzinę (kto by wstawał o 5:00 w niedzielę?), ale gdy w odpowiedzi Marcina usłyszałem, że On startuje o 5:30 nawet jakby miał jechać sam, postanowiłem się dostosować.
Na umówione miejsce docieram z Kamilem (prawie) punktualnie, gdzie już czekała reszta ekipy. Po przywitaniu się oraz krótkiej rozmowie wyruszyliśmy w drogę.
Ledwo przejechaliśmy paręset metrów, gdy Kamil złapał kapcia w przednim kole. Okazało się, że dętkę rozcięła obręcz, która nie była wystarczająco izolowana - zbyt wąska opaska. Na szczęście niedaleko mieszkał Marcin, który postanowił podskoczyć do domu po szerszą opaskę. Po około 20 minutach mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę.
Początek trasy dobrze mi znany prowadzący przez Stryków oraz Głowno. Od Głowna prowadził Marcin, który znał drogę nieco mniej uczęszczaną przez samochody. Faktycznie za Głownem jechaliśmy w zasadzie sami, ale momentami jakość asfaltu pozostawiała wiele do życzenia. Nawet była sytuacja (na szczęście jednorazowa), kiedy asfalt się skończył i byliśmy zmuszeni pokonać ok. 1 km po szutrze.
Na około 80 km naszej wycieczki, Mateusz zalicza dość nieciekawą glebę. Przy około 30 km/h zahacza o koło Olka w skutek czego traci równowagę i zalicza 5 metrowy szlif na kolanach, brzuchu i łokciach. Mimo dość poważnych obrażeń, Mateusz szybko się zebrał z asfaltu i po małym opatrzeniu ran (łataliśmy czym mieliśmy) ruszyliśmy dalej. Po wjeździe na bardziej ruchliwą drogę zatrzymaliśmy się na najbliższej stacji, gdzie jeszcze dodatkowo zakupionymi środkami, Strażak (Mateusz) czyści i zabezpiecza rany. Na szczęście dalej do samego Pruszkowa obyło się bez przygód. Dopiero w samym Pruszkowie Marcin łapie kapcia w przednim kole, ale mimo tego docieramy na miejsce startu o czasie.
Pierwszą rzeczą jaka nas uderzyła były rowerki po kilkadziesiąt tysięcy stojące sobie wolno przed autokarami ekip. Osprzęt z najwyższych półek nie co dzień się widuje i to jeszcze w takiej ilości. Drugą rzeczą byli sami kolarze światowego poziomu, tacy jak choćby Vincezno Nibali, którzy byli na wyciągnięcie ręki – Marcinowi udało się nawet zrobić kilka zdjęć z Nimi. Gdy zbliżało się rozpoczęcie wyścigu przenieśliśmy się w okolice startu. Początek rywalizacji nie był taki emocjonujący – jak to w kolarstwie- ale i tak przyjemnie dopingowało się kolarzy wyruszających na trasę. Gdy oklaskaliśmy ostatniego kolarza ruszyliśmy do Warszawy na pętle, gdzie w zasadzie odbywał się cały wyścig.
Na miejscu podzieliliśmy się na dwie grupki – głodnych i mniej głodnych. Ta pierwsza w składzie Kamil i ja miała strategiczne zadanie znalezienia czegoś do jedzenia i picia. Zadanie wykonaliśmy w 100% zaopatrując się w pobliskim sklepie. Gdy wróciliśmy do kibicowania okazało się, że kolarze mają jeszcze 3 rudny do pokonania, a w ucieczce jadą kolarze z Polski. Na ostatnie okrążenie postanowiliśmy przenieść się w okolicę mety. Niestety na miejscu było tyle ludzi, że tylko dzięki dużemu telebimowi udaje mi się obejrzeć ostatnie metry rywalizacji – tego dnia ucieczka została doścignięta i wygrał sprinter Marcel Kittel.
Z wyruszeniem do domu nie zwlekaliśmy zbyt długo mimo iż była wczesna godzina, ale przed pokonywaniem kolejnych kilometrów postanowiliśmy coś zjeść. Padło na Pizza Hut, po części dlatego, że była po drodze, a po części, że zaczynało padać. W pizzerii spotkaliśmy się jeszcze z Maćkiem – doktorkiem, który akurat tego dnia też był w Warszawie. Pochłonięci rozmową i jedzeniem nie byliśmy do końca świadomi co nas czeka w drodze powrotnej, ale chmury z minuty na minutę były coraz ciemniejsze. Gdy ostatecznie ruszyliśmy w drogę powrotną, nie wyjechaliśmy nawet z Warszawy, a już byłem mokry od stóp po głowę. Na szczęście po parunastu kilometrach deszcz nieco odpuścił pozwalając nam jechać w nieco bardziej komfortowych warunkach.
Niestety przed Łowiczem pogoda diametralnie się zmieniła. To co tam zastaliśmy nie nazwałbym zwykłym deszczem. Wielka nawałnica przez którą ciężko było dostrzec kolegę jadącego 15 metrów dalej, obmywała nas ze wszystkich stron. Mimo fatalnych warunków pogodowych humory nam ciągle dopisywały. Nawet rozegraliśmy mały finisz przed samym Łowiczem - ten sam wiadukt na którym rok temu był rozegrany „lotny finisz”. Tym razem zachowałem sporo energii, dzięki której udaje mi się zameldować pierwszym na szczycie wiaduktu (choć pewnie sytuacja wyglądała by inaczej, gdyby było kilku innych koksów).
Kilkanaście km za Łowiczem zmuszeni byliśmy zrobić mały postój na stacji benzynowej. Przez to, że byłem cały mokry, dosłownie w kilka minut zrobiło mi się tak zimno, że zaczęła mi latać szczęka. Wiedziałem, że ponowne rozgrzanie organizmu będzie ciężkie i w istocie tak było, gdy wróciliśmy na trasę. Musiałem przejechać dobre 5 km, aby w pełni rozgrzać mięśnie. Po złapaniu odpowiedniej temperatury znowu jechało się całkiem przyjemnie, ale do czasu kolejnego postoju w Domaniewicach - okazało się, że dętka Marcina puszcza powietrze i trzeba było się zatrzymać na mały pit stop. Po przymusowym postoju znowu było ciężko się rozkręcić, tym bardziej, że spadło nieco tempo. Mimo to udaje nam się jakoś dojechać do Strykowa, gdzie chłopaki robią kolejny postój na stacji benzynowej -na szczęście już ostatni. Ze stacji do Łodzi było równo 18 km, więc w zasadzie jedną nogą w domu. Zmęczeni, a przede wszystkim mokrzy na wskroś, docieramy do granic miasta około godziny 21:00. Po wzajemnym pogratulowaniu sobie pokonania dystansu oraz przeciwności pogodowych rozjechaliśmy się do domów, gdzie czekała na nas upragniona ciepła kąpiel.
Kamil łapie laka, po przejechaniu paruset metrów.
Odcinek specjalny
Zawrotne tempo, że chłopaki ziewają...
Polacy w ucieczce. GO GO !!!!
Powrót w strugach deszczu.