Trening na trasie Łódź => Skotniki (1,5x). Nieco mocniej jak zwykle z początkiem tygodnia. Lekki wiatr boczny. Odczyt z pulsometru: HZ 7% FZ 47% PZ 46%
Tego dnia zaplanowałem przejażdżkę z kasztanami. Niestety w drodze na ustawkę złapałem kapcia i mimo szybkiej wymiany nie miałem szans, aby zdążyć zabrać się z peletonem. Dlatego po wymianie dętki i napompowaniu jej ostatnim nabojem, wybrałem się w samotny objazd trasy "rzgowskiej ustawki". Jechało się bardzo przyjemnie zważywszy na fakt, że było słonecznie i prawie bezwietrznie. Odczyt z pulsometru: HZ 14% FZ 51% PZ 33%
Miał być trening na rundach wyścigu ŻTC (przynajmniej 3 okrążenia), ale byłem jakiś osłabiony, więc przejechałem tylko jedno okrążenie i wróciłem do domu. Odczyt z pulsometru: HZ 27% FZ 40% PZ 25%
Maraton w Sandomierzu było nowością w Lidze Świętokrzyskiej. 67 kilometrowa trasa była dość płaska (jak na ligę) i bardzo szybka. Prowadziła głównie przez sady i otwarte łąki, gdzie jedynym przeciwnikiem był dość silnie wiejący wiatr. Do Sandomierza dotarliśmy z mocnym opóźnieniem, mimo iż wyjechaliśmy z Łodzi o godzinie 5:45. Na start przybyłem dosłownie w ostatnim momencie - zaczęto odliczanie. Na szczęście szybko przełożyłem rower, a sam przeskoczyłem przez barierkę i na 5 sekund przed startem byłem w sektorze. Pierwsze km były pokonywane w dosyć wolnym tempie, ze względu na start honorowy. Wykorzystując to, szybko przedostałem się na czoło peletonu. Na kolejnych km tempo zdecydowanie wzrosło, a mnie udało się utrzymać w grupie czołowej składającej się z około 10 zawodników. Grupa zwarcie się trzymała do momentu, kiedy na przeszkodzie stanął mały strumyczek. Po tym jak każdy zawodnik zeskakiwał z roweru, aby przeskoczyć owy strumyczek, dwóch zawodników zaatakowało. Atak się powiódł, bo dosłownie w kilka minut zawodnicy zniknęli z horyzontu. Ze względu na dość silny wiatr nie miałem szans na kontratak w pojedynkę, dlatego postanowiłem, że złapię się pięcioosobowej grupki pościgowej. Mimo narzucenia dość mocnego tempa, ucieczki nie udaje się dogonić. Ja w między czasie lekko podupadam na siłach, bo kolejny raz z rzędu zgubiłem bidon na jednym ze zjazdów. Na szczęście poratował mnie Jakub, który jechał ze mną w grupce. Na około 45 km jeden z zawodników z mojej grupki odpada i zostajemy w 4. Myślałem, że w takim składzie dojedziemy do mety, ale dosłownie na 5 km przed metą zawodnik, któremu chyba najbardziej należało się 3 miejsce ( dwa pierwsze zajęte przez uciekinierów) łapie kapcia. Zostajemy w trójkę i w takim składzie dojeżdżamy na metę. Ostatecznie zajmuję 5 miejsce w open z 3 minutową stratą do pierwszego. Pulsometr niestety został w aucie :(
Trening na trasie Łódź => Skotniki. W tym dniu słabo się czułem, może przyczyną tego było niewyspanie, a może odbiła mi się dopiero teraz poniedziałkowa wycieczka. Postanowiłem, że trening skrócę, szczególnie, że w niedzielę czeka mnie maraton. Odczyt z pulsometru: HZ 49% FZ 34% PZ 5%
Propozycja wycieczki do Warszawy wyszła od Kamila. Oczywiście z miejsca się zgodziłem mimo, iż cel był trochę dziwny - zjedzenie hamburgera w Burger Kingu. W ostatnim momencie (dzień przed wyjazdem) doszedł kolejny cel, którym było dostarczenie zakupionego koła klientowi z allegro (akurat gostek był z WWA). A więc cele były następujące: Kamil - Hamburger Ja - Koło Ruszyliśmy jak zwykle z lekkim opóźnieniem - koło 9 15. Trasa prowadziła przez Stryków => Głowno ( objazdem) => Domaniewice => Łowicz => Sochaczew => Błonie => Gostek od koła => Hamburgery => Błonie itd. Na samej trasie zbyt wiele się nie działo. Jednostajna jazda z prędkością w okolicach 32 km/h - pod lekki wiatr. Jedyną atrakcją w drodze do Warszawy był TIR z kapciem w naczepie, który jechał około 40 km/h, a my nie omieszkaliśmy skorzystać i szybko się go złapaliśym - akcja rozegrała się jakieś 15 km od Błoni. Od Błoni do miejsca spotkania z gostkiem droga nas nie rozpieszczała - dziura na dziurze - ale na miejsce docieramy o umówionej godzinie. Po przekazaniu koła i krótkiej rozmowie ruszamy w kierunku Burger Kinga, który znajduje się na trasie wylotowej prowadzącej przez Rawę Mazowiecką. Na miejscu zamawiam sobie cheesburgera z frytkami, a Kamil chyba największego Hamburgera jakiego ma w swoim menu BK - potrójny kotlet i buła wielkości połowy bochenka chleba. Po konsumpcji i zbiciu wagi ruszmy w kierunku domu. Po przejechaniu dosłownie 5 km łapę kapcia w tylnej oponie. Na szczęście miałem zapasową dętkę i nabój CO2 w pompce. Po paru minutach ruszamy dalej w kierunku Błoni. Po drodze wypatrujemy otwartego sklepu rowerowego, gdzie mógłbym uzupełnić ciśnienie w tylnej oponie, bo jazda na ok. 5 barach jest dość ryzykowana pod względem złapania kapcia. Dzięki bystremu oku dostrzegam w jednym z miasteczek przez które przejeżdżamy szyld z reklamą sklepu. Jak się okazało był ciągle otwarty, a właściciel bardzo życzliwą osobą. Uzupełniłem ciśnienie, dostałem łatki i kupiłem zapasową dętkę z prywatnych zbiorów właściciela. Po krótkiej rozmowie ruszamy dalej. Powrót w zasadzie równie monotonny jak przejazd do Warszawy. Jedynym kłopotem stawała się temperatura, która z godziny na godzinę spadała coraz drastyczniej. Gdy zrobiliśmy sobie mały postój w Łowiczu, a potem ponownie wsiadaliśmy na rowery, myślałem, że zimniej już być nie może. Dopiero po przejechaniu 10 km, organizm nabrał odpowiednią temperaturę, choć ciągle mi było zimno w ręce i stopy. Do Łodzi nieco zmarznięci, ale szczęśliwi dojeżdżamy po godzinie 23.
Wyścig szosowy ŻTC był dobrą okazją, aby sprawdzić swój poziom wytrenowania oraz zrobić dobry trening. Na starcie pojawiło się sporo zawodników (około 120), na karbonach, dura-ace'ach itp. Poczułem się trochę biednie ze swoim skromnym rowerem, ale jak wiadomo nie od dziś, sprzęt za kolarza nie kręci korbą. Pierwszy przejazd - dojazd do właściwego miejsca startu - odbył się bez większych spinek. Start właściwy również nie był jakiś przeraźliwe ostry. Wszyscy spokojnie nabrali prędkości i dopiero po paru km utworzył się właściwy peleton - na oko 60 osób. Sama jazda w peletonie podczas wyścigu wyglądała trochę inaczej niż ta podczas ustawki. Spodziewałem się, że znowu będą się tworzyły ranty, a tu nic takiego. Peleton jechał w zwartej grupie prawie do samego końca. Tempo peletonu wg mnie trochę zamulone, spodziewałem się, że po drugim lub trzecim okrążeniu zdecydowanie wzrośnie, lecz nic takiego się nie stało. Nawet, gdy poszła ucieczka, peleton nie reagował - nie było komu pracować na czubie, każdy pilnował swojego interesu. W pewnym momencie nieco sfrustrowany tempem peletonu wyszedłem na czoło. Akurat w momencie kiedy 3 zawodników podjęło się próby zerwania. Nie mogłem takiej okazji przepuścić, więc postanowiłem dołączyć do grona "zbiegów". Oczywiście, zaraz na moje koło wskakuje peleton i z ucieczki nici. Dojeżdżając do mety wiedziałem, że jeżeli nie urwę się chociaż na parę metrów, to czeka mnie sprint z którego nie jestem zbyt dobry, dlatego na ostatnich podjazdach starałem się odjechać. Niestety jedynym efektem było tylko lekkie przerzedzenie się grupy. Oczywiście sprint przegrywam - zaliczam kompletne odcięcie mocy. Dojeżdżam 11. Warto jeszcze na koniec wspomnieć o pogodzie, która była bardzo kapryśna - na ostatnim okrążeniu lekka mżawka. Temperatura w okolicy 11 stopni, zmarzłem jak nigdy...