Trening na trasie Łódź => Głuchów. Trochę spokojniej niż wczoraj, aby odpocząć. Druga rundka (nieco krótsza, bo zawrtoka w Tuszynie) z Kamilem. Odczyt z pulsometru: HZ 58% FZ 27$ PZ 0%
Po długich tygodniach "Podstawy", przyszedł czas na "Rozbudowę" :) W tym celu wybrałem się na jakże znaną trasę Łódź => Stryków => Skotniki. Tym razem trening wykonany w 100% [Kamil] ( może nawet w 120 %, bo nogi rwią jak nigdy). Odczyt z pulsometru: HZ 2% FZ 37% PZ 60%
Nareszcie od przeszło dwóch lat udało się zorganizować Teamowe "zgrupowanie" - ostatnie o ile się nie mylę było na objeździe Łódzkiego maratonu. Na umówione miejsce zjawił się Tomasz, Robert, Paweł oraz Kamil. Wspólnie ruszyliśmy w stronę Piątku, a potem Łęczyca i z powrotem do Łodzi. Trasa w sumie wyszła około 100 km. Na początku wiat wiejący w plecy pozwalał na jazdę w okolicy 35 km/h bez większego wysiłku, więc każdy prawie dawał jakieś małe zmiany - tak było do Piątku, gdzie zrobiliśmy sobie mała przerwę na posiłek. Potem, gdy zawiał wiatr boczny, rządy objął Kamil i tak ciągnął aż do Łęczycy, gdzie zrobiliśmy sobie kolejny postój. Po wyjechaniu na trasę wiodącą do Łodzi, okazało się, że wiatr wieje centralnie od frontu, więc postanowiłem, że poprowadzę grupę. Niestety brak batonika albo czegokolwiek zdatnego do zjedzenia szybko wyszło i tuż przed Zgierzem odcina mnie - resztę załogi z resztą też. Chyba tylko dzięki myśli o czekającym na mnie posiłku, dotaczam się do domu. Odczyt z pulsometru: HZ 67% FZ 14% Pz 0%
Trening na trasie Łódź => Skotniki. Pracująca sobota w efekcie czego, człowiek niewyspany i trening wykonany w 80 %... Odczyt z pulsometru: HZ 7% FZ 40% PZ 51%
Ponieważ po sobotnim treningu czułem mocne zmęczenie, postanowiłem razem z Kamilem wybrać się na "lajtową" przejażdżkę do Łowicza. Zaraz po opuszczeniu granic miasta spotykamy Mariusza i Łukasza, którzy jechali na ustawkę Kasztanów. Po paru minutach rozmowy Oni ruszają w swoją stronę a my w swoją. Na trasie warunki dość przyzwoite - wiatr znośny i nawet słoneczko od czasu do czasu wyjrzało. Tylko spory ruch tirów psuł nieco radochę z jazdy.
Jak w każdą sobotę, trening na strykowskiej. Miałem wrażenie "ciężkich" nóg - na szczęście tydzień W&R przede mną. Odczyt z pulsometru: HZ 10% FZ 59% PZ 28%
Kolejna ustawka z szosowcami. Zarówno pogoda jak i cykliści dopisali - chyba było nas z 70 chłopa :) Początek jak zwykle w miarę spokojny, choć po minięciu Ptaka już zaczęło się coś dziać. Tempo z km na km coraz szybsze. Po minięciu Tuszyna peleton mocno zaprotestował narzucanym tempem i zwolnił (a może przyczyna zwolnienia była inna, ale jechałem z przodu więc nie wiem do końca o co chodziło). Po zjechaniu z głównej trasy zaczęła się szarpanina. Dwóch zawodników, urwało się zaraz na pierwszym wzniesieniu. Na szczęście peleton szybko zlikwidował stratę. Potem kolejna próba kolejnych dwóch w tym jeden z wcześniejszej "ucieczki". Znowu udało się dogonić uciekinierów, m.in. dzięki mojej pracy, dlatego po tej akcji zjechałem na tyły peletonu, aby trochę odsapnąć i tu się dopiero zaczęło dziać. Zaraz po zjechaniu na tył peletonu, czoło zaczęło mocno się rwać. Tempo czołówki było oszołamiające, w bardzo krótkim czasie około 20 zawodników mocno odskoczyło od reszty. Będąc na samym końcu (tak jechałem ostatni) nie mogłem za wiele zdziałać w pojedynkę. Na szczęście szybko uformowała się grupa pościgowa, w której baaardzo mocno pracowałem. Niestety mimo tak wielkiego wysiłku, grupa uciekinierów wydawała się niedościgniona. Widziałem tylko jak kolejni zawodnicy odpadają z czuba, pokonani przez piekielne tempo i dołączają do mojej grupki pościgowej. W pewnym momencie zwietrzyłem szansę skasowania ucieczki. Niestety do gonienia nie było chętnych, mimo mojej słownej zachęty (usłyszałem tylko „ej oszołom” w odpowiedzi, ale jak się okazało później całkiem słusznie), dlatego postanowiłem sam dogonić czoło. Oczywiście jako „świeżak” na szosie nie zdawałem sobie sprawy, że samotna gonitwa nie ma sensu (szczególnie na płaskich odcinkach), ale dotarło to do mnie dopiero jak już byłem w połowie mojej solowej akcji. Piekący ból mięśni, który znosiłem z zaciśniętymi zębami oraz pulsometr, z którego zrobiła się jedna pikająca choinka ostrzegająca o zbliżeniu się do granicy wytrzymałości mocno podważały sensowność mojej akcji. Na szczęście resztkami sił udaje mi się dogonić grupkę i to tylko dlatego, że po prostu zwolniła… Oczywiście grupa pościgowa, w której jechałem przed solową akcją dojechała zaraz za mną do czołowej grupki. Ujechany, ale szczęśliwy postanowiłem, że będę się bardziej pilnował, żeby znowu nie zostać w tyle. Dalej jechaliśmy już w miarę spokojnie (cały czas coś koło 40 km/h). Znając już nieco trasę wiedziałem, że powoli zbliżamy się do umownego finiszu. Jakieś 2,5 km przed „kreską” urywa się trzech zawodników, z którymi udaje mi się zabrać. Okazało się, że to tylko próba sił i zaraz zawodnik prowadzący atak zwolnił, ale nie na długo. Po pokonaniu ostatniego ostrego zakrętu przed „metą” ów zawodnik mocno atakuje. Za nim rusza jeszcze jeden a ja na jego kole. Niestety kolarz kontrujący atak szybko osłab i zostałem sam do gonitwy. Szybko rozeznanie w sytuacji – 200 metrów przewagi nad peletonem i tyle samo straty – i stawiam wszystko na jedną kartę – KONTRA ! Znowu pulsometr zaczyna szaleć, próg dawno przekroczony, na liczniku 40 parę km/h i nie chce iść wyżej, na twarzy znowu zaczyna się rysować grymas znoszonego bólu, mijam linię z napisem „ 1000 m”. Ciągnę dalej, 700 metrów peleton za plecami leci po zmianach niczym pędzący pociąg powoli niwelując moją przewagę, zawodnik przede mną nawet na trochę się nie przybliżył. Mijam napis 500 metrów i równocześnie dopada mnie peleton. Ostatkiem sił zbieram się na kole 10 zawodnika i tak dojeżdżam do linii finiszu…