Karpacz - MTB Powerade
Sobota, 1 maja 2010
· Komentarze(1)
Do maratonu w Karpaczu podchodziłem z dużym szacunkiem. Nasłuchawszy się różnych opowieści o tym co może spotkać na trasie miałem lekką tremę przed startem. Obawiałem się czy w ogóle podołam i czy dojadę w całości do mety.
Na starcie ustawiłem się jak zwykle na ostatnią chwilę i razem z Kamilem, Tomkiem i Filipem wylądowaliśmy na szarym końcu stawki w 4 sektorze. Byliśmy tak daleko od czoła, że obok nas ustawiali się freeriderzy w ochraniaczach. Kinga miała trochę więcej szczęścia, ponieważ wywalczyła sobie wcześniej miejsce w 3 sektorze i stała parę metrów przed nami.
Po sygnale startu czekaliśmy jeszcze dobrą chwilę zanim można był wpiąć się w pedały i zacząć się ścigać. Od samego początku postanowiłem wyprzedzić wszystkich mocno zamulających maruderów i po wyjechaniu na asfaltowy podjazd (początek maratonu) zacząłem plan wprowadzać w życie. Kątem oka widziałem, że podobny plan ma Kamil, Tomek i Filip bo przez dłuższy czas jechali za mną. Na szycie niestety ich zgubiłem i do końca maratonu nie było mi dane ich zobaczyć.
Za szczytem oczywiście nastąpił zjazd i tu moje zaskoczenie, że ciągle wyprzedzam. Do tej pory musiałem mocno zwalniać na zjazdach i uważałem, że jestem cienki pod tym względem, ale po zmianie tylnej opony miałem nieco lepszą przyczepność, co zaowocowało szybszym pokonywaniem zjazdów.
Przez cały czas wyścigu wyprzedzałem zawodników. Zdarzyło się, że raz lub dwa wyprzedził mnie zawodnik z Giga. Wtedy posłusznie zjeżdżałem mu z drogi (a czasami dopingowałem, w końcu też kiedyś jeździłem giga i wiem jaki wysiłek trzeba w taki maraton włożyć).
W połowie maratonu dopada mnie mała awaria. Na jednym z podjazdów wygenerowany moment na przełożeniu 1:1, niszczy mi zębatkę na bębenku. Najprawdopodobniej przyczyną tego było złe zazębienie, ale w zasadzie nie wiadomo czemu tak się stało skoro piasta miała 6 dni. Na szczęście w trakcie maratonu ta awaria nie wpłynęła na mój wynik i do mety dojeżdżam bez problemu.
Cały maraton to przeplatanka podjazdów i zjazdów (jak to w górach). O ile te pierwsze nie dawały jakiegoś zastrzyku adrenaliny, a wręcz przeciwnie, myślałem sobie „ile jeszcze?”, to na tych drugich, niekiedy zastrzyk adrenaliny powodował, że przelatywałem nad skałami i mówiłem sobie tylko „chce więcej!”. Oczywiście zdarzyło się raz czy dwa, że ręce bolały mnie od ciągłego ściskania klamek, a od stania na pedałach zaczęły mnie łapać skurcze w łydkach (wiadomo, że na zjazdach nie siedzi się na siodełku), ale i tak za każdym razem jak pokonywałem zjazd uśmiech sam malował się na mojej twarzy.
Maraton w Karpaczu był kwintesencją MTB. Strome i długie podjazdy, niebezpieczne i wymagające techniki zjazdy oraz super atmosfera. Wszystko to sprawiało, że ten maraton na długo pozostanie w mojej pamięci jak jeden z najlepszych na jakich przyszło mi rywalizować.
Na starcie ustawiłem się jak zwykle na ostatnią chwilę i razem z Kamilem, Tomkiem i Filipem wylądowaliśmy na szarym końcu stawki w 4 sektorze. Byliśmy tak daleko od czoła, że obok nas ustawiali się freeriderzy w ochraniaczach. Kinga miała trochę więcej szczęścia, ponieważ wywalczyła sobie wcześniej miejsce w 3 sektorze i stała parę metrów przed nami.
Po sygnale startu czekaliśmy jeszcze dobrą chwilę zanim można był wpiąć się w pedały i zacząć się ścigać. Od samego początku postanowiłem wyprzedzić wszystkich mocno zamulających maruderów i po wyjechaniu na asfaltowy podjazd (początek maratonu) zacząłem plan wprowadzać w życie. Kątem oka widziałem, że podobny plan ma Kamil, Tomek i Filip bo przez dłuższy czas jechali za mną. Na szycie niestety ich zgubiłem i do końca maratonu nie było mi dane ich zobaczyć.
Za szczytem oczywiście nastąpił zjazd i tu moje zaskoczenie, że ciągle wyprzedzam. Do tej pory musiałem mocno zwalniać na zjazdach i uważałem, że jestem cienki pod tym względem, ale po zmianie tylnej opony miałem nieco lepszą przyczepność, co zaowocowało szybszym pokonywaniem zjazdów.
Przez cały czas wyścigu wyprzedzałem zawodników. Zdarzyło się, że raz lub dwa wyprzedził mnie zawodnik z Giga. Wtedy posłusznie zjeżdżałem mu z drogi (a czasami dopingowałem, w końcu też kiedyś jeździłem giga i wiem jaki wysiłek trzeba w taki maraton włożyć).
W połowie maratonu dopada mnie mała awaria. Na jednym z podjazdów wygenerowany moment na przełożeniu 1:1, niszczy mi zębatkę na bębenku. Najprawdopodobniej przyczyną tego było złe zazębienie, ale w zasadzie nie wiadomo czemu tak się stało skoro piasta miała 6 dni. Na szczęście w trakcie maratonu ta awaria nie wpłynęła na mój wynik i do mety dojeżdżam bez problemu.
Cały maraton to przeplatanka podjazdów i zjazdów (jak to w górach). O ile te pierwsze nie dawały jakiegoś zastrzyku adrenaliny, a wręcz przeciwnie, myślałem sobie „ile jeszcze?”, to na tych drugich, niekiedy zastrzyk adrenaliny powodował, że przelatywałem nad skałami i mówiłem sobie tylko „chce więcej!”. Oczywiście zdarzyło się raz czy dwa, że ręce bolały mnie od ciągłego ściskania klamek, a od stania na pedałach zaczęły mnie łapać skurcze w łydkach (wiadomo, że na zjazdach nie siedzi się na siodełku), ale i tak za każdym razem jak pokonywałem zjazd uśmiech sam malował się na mojej twarzy.
Maraton w Karpaczu był kwintesencją MTB. Strome i długie podjazdy, niebezpieczne i wymagające techniki zjazdy oraz super atmosfera. Wszystko to sprawiało, że ten maraton na długo pozostanie w mojej pamięci jak jeden z najlepszych na jakich przyszło mi rywalizować.