Ostatni maraton z cyklu mazovii, w którym przyszło mi się ścigać w tym roku. Podszedłem do niego z pewną rezerwą, ponieważ końcówka sezonu odbijała się ogólnym zmęczeniem i małej niechęci do jeżdżenia na rowerze. Moim głównym celem było zajęcie takiego miejsca, aby nie spaść z pozycji 1 sektora i dać się wyprzedzić Kamilowi :) Sam maraton było dosyć krótki, zaledwie 70 parę km (potem okazało się, że jeszcze mniej) na dosyć płaskim terenie nie powinno stanowić żadnego problemu. Trasa to głównie leśne ścieżki i niekiedy piaszczyste podjazdy. Start jak zwykle z pierwszego sektora, o dziwo trochę zamulony przez wszystkich (chyba każdy już dobrze odczuwał koniec sezonu). Po wjeździe do lasu tempo troszkę się podkręciło. Próbując dotrzymać kroku czołówce trochę się zagotowałem i na około 10 km mocno musiałem odpuścić, żeby w ogóle dojechać do mety. Puszczam czołówkę i łapię się następnej grupy, która miała tempo bardzie mi odpowiadające:). Na około 5 km przed rozjazdem mega/giga łapie mnie mały kryzys. Ciężko mi utrzymać tempo jadącej grupy i tylko dzięki dobrej technice w zakrętach udaje mi się jako tako trzymać koło zawodnika przede mną. Tuż po skręceniu w giga, kryzys ustępuje. Wpadłem w swój rytm i nawet na niektórych odcinkach zacząłem prowadzić grupę. Na około 10 km do mety, dzięki wspólnym wysiłkom grupy, udaje nam się dogonić dwójkę zawodników z giga i w takim już składzie dojeżdżamy do mety. Jak się okazało pomimo słabego przygotowania uzyskuje niezły czas ze stratą do lidera około 5 minut.
Odczyt z pulsometru: HZ 0% FZ 0% PZ 100% AVG 171 MAX 190
Maraton w radomiu zapowiadał się szybkim i nudnym wyścigiem. To pierwsze na pewno, to drugie nie koniecznie…Sama trasa to głównie szutry, leśne ścieżki, i gdzieniegdzie hałdy piachu. Bardzo płasko, na całym dystansie tylko 2 „wzniesienia”. Start odbywał się ze starego lotniska. Jak zwykle zajmuje miejsce w pierwszym sektorze na końcu całej stawki. Czekam niecierpliwie na sygnał startu, po którym mocno cisnę korbę. Po przejechaniu paru metrów wjeżdżamy w szutrowe drogi, z których strasznie się kurzy. Praktycznie nic nie widzę i tylko dzięki jadącemu przede mną zawodnikowi udaje mi się wyznaczyć drogę. Po przejechaniu około 5 km, wjeżdżamy do lasu, tempo ciągle dosyć mocne w okolicach 30 km/h. Udaje mi się utrzymać cały czas w grupie czołowej do momentu, kiedy przyszło mi wymijać szlaban. Przy tym manewrze niestety nie zauważyłem wystającego szlabanu zza krzaka i uderzyłem lewą ręką (konkretniej środkowym palcem) w szlaban. Spowodowało to natychmiastową wywrotką, po której zbierałem się dobre 2 minuty. Wsiadając na rower wiedziałem, że szanse na dobry wynikł prysły, a dalsza jazda będzie stanowić pewien problem (szczególnie hamownie przednim hamulcem). Po tej przygodzie oczywiście nie udaje mi się dogonić czoła, co gorsza wyprzedza mnie sporo osób z pierwszego sektora. Na szczęście udaje mi się złapać jakiegoś zawodnika, którym był starszy pan na oko koło 60ątki, któremu po mojej przygodzie ze stalowym szlabanem ledwo dawałem rade. Na szczęście udaje mi się dotrzymać mu kroku aż do rozjazdu mega/giga, gdzie ów pan skręcił na mega a ja pojechałem dalej na giga. Potem to już samotna jazda. Przez około godzinę nic się nie pojawiało na horyzoncie zarówno przede mną jak i za mną. Starałem się utrzymać prędkość na poziomie 30 km/h i zazwyczaj tyle miałem. Niestety okazało się, że to jest za mało, bo na 60 km dogania mnie dwóch zawodników i razem z nimi dojeżdżam do mety. Jeszcze na 2 km przed metą niewiadomo skąd pojawia się jeszcze jeden zawodnik, który wyprzedza dwóch zawodników w tym mnie i z trzecim dojeżdża do mety. Ja jako przedostatni z całej grupki mijam linię mety, tak zmęczony, że pomimo silnego dopingu Tomka nie znajduje w sobie sił, żeby wrzucić blat na ostatnich metrach…