Razem z
Łukaszem (Pixonem),
Łukaszem, Kamilem,
Marcinem i
Mariuszem postanowiliśmy wybrać się na „małą” wycieczkę do Sochaczewa, a następnie do Warszawy, aby pooglądać z bliska zawodowców w akcji. Ustawiliśmy się na godzinę 10:00 przed apteką znajdującej się nieopodal skrzyżowania strykowskiej i wycieczkowej. Ustalone miejsce i czas spotkania nie były przypadkowe, ponieważ właśnie pod apteką jak co niedzielę o 10:00 spotykali się szosowcy z Łodzi, aby pokręcić wspólnie po okolicach. Wiedząc o tym zaplanowaliśmy wspólny przejazd z szosowcami do Strykowa, a stamtąd już pojechać w stronę Sochaczewa. Na miejscu pojawiło się wielu rowerzystów na rowerach, których cena przekraczała wartość mojego i Kamila auta razem wziętych. Parę minut po 10 ruszyliśmy. Peleton, który tworzyliśmy był tak duży, że zajęliśmy cały pas na strykowskiej. Przejazd w tak licznej grupie był bardzo przyjemny, bo osiągnięcie prędkości 40 km/h nie kosztowało prawie żadnego wysiłku. Po dojechaniu do Strykowa odłączyliśmy się od peletonu i ruszyliśmy w stronę Sochaczewa, niekoniecznie najkrótszą drogą J.
Do Sochaczewa dojechaliśmy, akurat na przybycie ekip. Stojąc pod sklepem i konsumując lody oraz uzupełniając poziom wody, podziwialiśmy przejeżdżające autokary oraz samochody różnych ekip. Po małym bufecie, postanowiliśmy odnaleźć autokar Liquigasu, w którym to jeździł Sylwester Szmyd – gwiazda polskiego kolarstwa. Długo nie szukaliśmy i zaraz po odnalezieniu autokaru, Pan Sylwester zaszczycił nas swoją obecnością. Dało się Go nawet namówić na wspólne zdjęcie. Po tym fakcie postanowiliśmy pojechać na jakieś małe jedzenie. Szybko odnaleźliśmy bar z kuchnią wietnamską „Sajgon”. Miejscówka baru była o tyle korzystna, że znajdowała się przy drodze, która kolaże mieli przejeżdżać. Każdy zamówił sobie coś i po obfitym posiłku czekaliśmy na przejazd peletonu. Oczywiście sam peleton przejechał w dość żółwim tempie, ale to był dopiero start, dlatego po małych zakupach w pobliskiej biedronce ruszyliśmy w stronę Warszawy na metę etapu, gdzie tempo powinno zasadniczo wzrosnąć.
Przejazd z Sochaczewa do Warszawy był bardzo szybki. Prędkość przejazdu oscylowała w okolicach 40 km/h, więc nawet nie podchodziłem na zmianę (jako jedyny miałem rower MTB na szosowych oponach). Na miejscu szybko odnaleźliśmy miejsce bufetu zawodników z nadzieją, że uda nam się złapać jakiś bidon wyrzucany przez zawodnika. Jak na złość koledzy Łukasz (Pixon) oraz Marcin, którzy stali obok mnie wychaczyli bidony, a mnie nie trafiło się nic. Nawet Kamil, którego pech ostatnio prześladuje na każdym maratonie, znalazł bidon.
Po przejechaniu paru okrążeń przez zawodników, postanowiliśmy się przenieść na metę. Na miejscu było bardzo mało miejsca, ale ostatecznie każdy znalazł sobie miejsce. Finisz zawodników był spektakularny, aczkolwiek gdyby nie kraksa na ostatnim km, mielibyśmy lepsze widowisko. Po zakończeniu pierwszego etapu zostaliśmy jeszcze chwilę na dekoracji zawodników, po czym ruszyliśmy w stronę Łodzi zahaczając o McDonald oraz Tesco.
Na trasie było całkiem przyjemnie. Mariusz, który wyszedł na pierwszą mocną zmianę nadał niezłe tempo. Niestety wszechobecna ciemność nie pozwalała odczytać prędkości, ale później dowiedziałem się, że wahała się w okolicach 36 km/h. Następny byłem ja, ale już tak mocnej zmiany nie byłem wstanie dać, bo zmęczenie, którego nie odczuwałem jadąc na kole, uderzyło mnie zaraz po wyjechaniu na prowadzenie. Po szybkiej zmianie wróciłem na koło. Tuż przed Łowiczem (jakieś 10 km), złapał mnie kryzys. Pomimo, że jechałem na kole, ledwo udawało mi się utrzymać i z każdym km było coraz gorzej. Na szczęście postój w Łowiczu był jak zbawienie. Parę kęsów czekoladowego batona oraz kilka łyków coca-coli, przywróciły mnie do normalnego funkcjonowania. W Łowiczu pożegnaliśmy się z Łukaszem i pomniejszeni o jednego kolegę ruszyliśmy dalej w kierunku Łodzi. Na trasie rządy znowu objął Mariusz, ale jechało mi się zdecydowanie lepiej. W Domaniewicach niestety musieliśmy pożegnać Mariusza, który chyba najbardziej napracował się na tym wyjeździe. Ruszyliśmy dalej w czwórkę. Już nieco spokojniej, ale nadal tempo w okolicach 34 km/h. Dzięki mocnej pracy Łukasza (Pixona) oraz Marcina docieramy dość szybko do Strykowa. Tam już razem z Kamilem wrzucamy na „luz” i dotaczamy się do granic miasta Łodzi, gdzie z około minutową przewagą czekali na nas Marcin i Łukasz. Po uściskaniu sobie prawic rozjechaliśmy się do domów. Ja jeszcze z Kamilem (mamy taką samą drogę do domu) zatrzymałem się na stacji, gdzie kupiliśmy sobie po Pepsi (pokusa większa od zmęczenia).
Odczyt z pulsometru:
HZ 65%
FZ 13%
PZ 41%
Z drogi bo koksy jadą :P
Zdjęcie pamiątkowe :)
Po jedzonku przyszedł czas na kibicowanie.